George wszedł do środka, a zaraz za nim Eve, która nie miała ochoty na kolejne sprzeczki z rodzicami. Jeszcze nie ochłonęła po całym zajściu i nie chciała pokazywać, że cokolwiek się stało. Usiadła wygodnie na kanapie, podciągając nogi i kładąc na nie poduszkę, na której oparła łokcie, wciąż drżąc.
— Byłam w „Mifreast” — odrzekła krótko, licząc na to, że ojciec nie będzie zagłębiał się w szczegóły.
— I nie zamierzałaś nikogo o tym poinformować!? — oburzył się — Martwiliśmy się, a twój telefon wciąż milczy.
Wyjęła z kieszeni spodni telefon. Faktycznie, był wyciszony.
— Przecież żyję, nie wiem o co takie zamieszanie — odpowiedziała obojętnie. Ciężko jej było grać, lecz musiała to jakoś przeboleć.
— Od dłuższego czasu zachowujesz się wręcz nagannie — powiedział tak, że aż Evelyn zjeżyły się włoski na karku – Rozumiem twoją rozpacz, rozumiem to, że nie masz ochoty z nami rozmawiać o pewnych osobach…Jednak nie mogę darować ci ignorowanie mnie i twojej matki! Dopóki nie skończysz osiemnastu lat, nie możesz decydować sama o sobie, robimy to za ciebie my. Z przykrością informuję cię, że tym razem nie odpuszczę…
— Co masz na myśli? — spytała zaskoczona. Wyraz twarzy Georga był nieprzenikniony, trudno było wyczytać, jakie emocje nim teraz władają.
— Możesz już zacząć się pakować — odpowiedział oschle, a Eve nie mogła uwierzyć. Jak to się pakować, wyrzuca mnie z domu?
— Ale…
— Żadnego ale — warknął — Pakujesz się i jutro zawozimy cię do internatu.
Jego słowa były dla niej jak wiadro zimnej wody. Internat!? Jak to?, głowiła się.
— Nie możesz! Nie zrobiłam nic takiego, by odseparowywać mnie od mojego domu! — przez chwile pomyślała, by powiedzieć ojcu o tym, co stało się zaledwie pół godziny temu, lecz momentalnie wybiła sobie ten pomysł z głowy. Jeszcze mnie wyślą do kolejnego psychologa…
— Wysyłamy cię tam między innymi, by tobie pomóc. Nie możesz wciąż żyć przeszłością! — Ostatnie zdanie zabolało ją, jakby ktoś kopnął ją w brzuch – Ponadto nauczysz się tam paru cennych rzeczy — syknął złośliwie, po czym udał się do kuchni.
Eve wręcz czerwona na twarzy pobiegła do swojego pokoju. Opadła na łóżko, wtulając twarz w dłonie. Internat. Internat, powtarzała żałośnie w myślach, a potem się rozpłakała.
— Nie dość, że chcieli mnie zabić, to jeszcze opuszczam dom… — mówiła do siebie w myślach — Czemu to się przysłuży? Niby jak mogą mi tam pomóc? Tylko ja sama jestem w stanie sobie pomóc…co i tak idzie dość opornie…
Jej ciało było napięte, a dłonie zaciśnięte w pięści. Łkała cicho do poduszki, dając upust swoim emocjom. Zastanawiała się, co by było, gdyby Blake nie zjawił się w tamtej chwili…W głowie obmyśliła różne scenariusze, jeden gorszy od drugiego. Wzdrygnęła się. Szybko odpędziła od siebie te myśli. Nie chciała gdybać, bo to do niczego nie prowadziło. Najważniejsze, że wciąż chodziła po tej Ziemi żywa.
***
Zegarek na komodzie wskazywał godzinę ósmą dwanaście. Dziewczyna w tym czasie pakowała ostatnie rzeczy, które chciała ze sobą zabrać. Jedną połówkę łańcuszka Elizabeth zawiesiła na swojej szyi, drugą zaś ukryła w orzechowej szkatułce. Przeczesała palcami swoje długie, czarne włosy spoglądając ostatni raz na widok za oknem. Blado-brązowe konary drzew, przez które przebijały się blade promienie słońca. Kochała tę panoramę...
Usłyszała wołanie swojego ojca. Przewróciła oczami i zeszła leniwie do salonu wraz z walizką. Stwierdziła, że im bardziej będzie posłuszna, a przynajmniej będzie stwarzała takie pozory, tym szybciej wróci do domu i swojego ukochanego pokoju.
Teresa postanowiła nie jechać z mężem i córką. Jedynie przed ich wyjściem przytuliła Eve i powiedziała jej, że to wszystko dla jej dobra. Jej twarz była przepełniona troską, miłością ale i rozczarowaniem i smutkiem. Dziewczynie ciężko było rozstać się z matką. Choć była na nią zła, za to, co jej robią wraz z ojcem, w głębi serca uważała, że być może robią dobrze, chodź ona nie może teraz tego pojąć. Chciała widzieć w tym jakiś pozytyw, co było niezmiernie ciężkie. W jednej chwili wyprowadza się z domu, od tak, nie wiedząc, co ją czeka.
— Jedziemy, Eve! — zawołał ojciec, siedzący już w samochodzie. Dziewczyna niechętnie wyszła z domu. W chwili gdy samochód ruszył, przelotnie spojrzała na swój rodzinny dom. Będzie mi go brakować, westchnęła w duchu.
Okazało się, że internat, w którym miała zamieszkać, przynależy do jej szkoły, co minimalnie ją ucieszyło. Znajome twarze sprawią, że bardziej zaaklimatyzuje się z otoczeniem, co i tak nie będzie należeć do najłatwiejszych. W duszy aż jej się gotowało. Nie chciała tu być. Nie rozumiała w pełni, dlaczego akurat teraz tu jest. Dlaczego nie trafiła tu wcześniej. Czyżby przelała czarę goryczy, która wypełniała jej rodziców już od dawna? Nie mogła się nad tym długo rozwodzić, ponieważ musiała wysiąść z auta. George w pośpiechu wyjął jej walizkę, ona zabrała zaś swój plecak, w którym znajdowała się szkatułka, pamiętnik oraz album rodzinny – rzeczy, które miały dla niej największą wartość.
Po kilku minutach znajdowali się już w gabinecie dyrektora, który miał wskazać dziewczynie pokój. Podczas rozmowy dyrektora z jej ojcem dowiedziała się, że będzie mieć współlokatorkę. Cudownie, pomyślała sarkastycznie. Dalszej części dialogu nie słuchała, ponieważ uwagę skupiła na budynku, w którego wnętrzu się teraz znajdowali. Troje przemierzali właśnie korytarz, prowadzący do dużych, obszernych marmurowych schodów. Zupełnie jak w Hogwarcie, pomyślała. Tylko te z pewnością się nie przemieszczają…A szkoda.
Schody prowadziły na piętra należące kolejno do roczników; najmłodszych, pośrednich i najstarszych. Całkiem logiczne, przeszło jej przez myśl. Eve wylądowała na drugim piętrze. Od pana Cross'a dostała kluczyk do swojego nowego, cudownego pokoju. O ironio.
Otworzywszy drzwi, nie ujrzała ani żywego ducha. Co może było plusem, ponieważ nie była specjalnie w nastroju do integrowania się z kimkolwiek. Prawdzie powiedziawszy, nigdy nie była w tym szczególnie dobra, a co dopiero teraz.
Uważnie zaczęła przyglądać się wnętrzu. Białe ściany, dwa brzozowe biurka, tyle samo łóżek o metalowej konstrukcji i jedna szafa, wykonana z drewna, którego Eve nie potrafiła skatalogować. Sufit zdobiła niewielka lampa, przypominająca spodek okrywający żarówkę. Wystrój nadzwyczaj minimalistyczny i bezosobowy, pomyślała w pewnej chwili. Czuła się tu zupełnie nieswojo. Pokój ten w niczym nie przypominał jej ciepło-beżowych ścian, ani pięknie zdobionej brzozowej szafy, ani też nadzwyczaj wygodnego łóżka. W ogólnym odbiorze przypominał jej pokój szpitalny. Bardzo czysty i równie bezosobowy, tyle tylko, że łóżka były dość normalne. Jednak nie mogła wybrzydzać. Zawsze mogło być gorzej. Postawię tu kilka swoich rzeczy i od razu będzie lepiej, pomyślała optymistycznie, co ją nie lada zdziwiło.
George zdyszany położył walizkę na podłodze.
— Dlaczego ta walizka nie ma kółek? — powiedział dość cicho, jednak Eve usłyszała. Dziwiła się często, dlaczego ojciec tak bardzo wyszedł z formy. Jeszcze kilka lat temu ganiał zarówno za nią jak i za Elizabeth i Dylanem po całym domu. Był w rewelacyjnej formie, a teraz? Chyba zaczął dopadać go kryzys wieku średniego...
— Idziesz już ? — spytała się, nie odwracając wzroku od okna, gdy usłyszała kroki, coraz to bardziej oddalające się.
— Tak – odpowiedział krótko, po czym dodał — Przyjedziemy odwiedzić cię wkrótce.
Po chwili usłyszała, jak drzwi otwierają się i zamykają. Wyszedł. Nawet się nie pożegnał, szepnęła z naburmuszoną miną. Rozumiała wszystko. Jego złość na nią, naprawdę w jakiś sposób potrafiła to pojąć, ale być tak…oschłym? Ach no tak, nie wie, co ona teraz przeżywa. Nie wie, że wczoraj, gdyby nie pomoc Blake’a, nie wróciłaby do domu. Nie ma o tym pojęcia, bo mu o tym nie powiedziała i powiedzieć nie zamierza. Więc nie może robić mu wymówek.
Zresztą George nigdy nie był wylewny. Jej matka tak naprawdę była pewna jego uczuć dopiero wtedy, gdy się jej oświadczył. Był to człowiek nietuzinkowy, bardzo skomplikowany. Eve wiele cech odziedziczyła właśnie po nim. Umiejętność tuszowania uczuć, mydlenie ludziom oczu, towarzyszący przy pewnych sytuacjach oschły ton i spojrzenie, wywołujące wyrzuty sumienia w drugiej osobie i wiele innych.
Spojrzała na swój plan lekcji. Za godzinę zaczynała biologię. Jako, że przebierać się nie musiała, ponieważ zwiewna, biała koszulka, czarna ramoneska i przetarte jeansy były jak najbardziej w porządku, postanowiła połowicznie się rozpakować. Ciuchy ułożyła starannie w szafie na trzeciej półce, która okazała się na tyle głęboka, by pomieścić wszystkie ubrania Evelyn. Na biurku rozłożyła swoje przybory do rysowania oraz ułożyła w wieżyczkę książki, które postanowiła ze sobą zabrać. Teraz wygląda o wiele lepiej, powiedziała do siebie.
***
— To by było na tyle mili państwo. Pamiętajcie o piątkowym zadaniu domowym — przypomniał profesor, patrząc wciąż w uczniowski dziennik.
Wszyscy powoli opuszczali klasę matematyczną, w tym Eve, która myślami była daleko stąd. Pogrążona w zadumie, analizowała każde wydarzenie, które ją do tej pory spotkało, nie mogąc poskładać ich wszystkich w swoistą całość. Nic nie trzymało się niczego. Brakowało jej elementów układanki. To wszystko nie mogło być zwykłym zrządzeniem losu. Wisiorek, napad, pojawienie się Blake’a. Jako fanka literatury, a w szczególności kryminałów i pokrewnych gatunków, doskonale zdawała sobie sprawę, że nic nie dzieje się od tak sobie. Jedno zdarzenie ciągnie za sobą drugie i chodź czasem ciężko się w tym wszystkim połapać, rozwiązanie problemu przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie…Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić, pomyślała. Nie potrafiła odpowiednio połączyć wydarzeń, co doprowadzało ją do szału.
Przemierzała korytarz, gdy coś odrzuciło ją do tyłu, przewracając. Spojrzała w górę.
— Musisz bardziej uważać — poradził Blake, pomagając dziewczynie wstać.
— Chyba powinnam zacząć — odezwała się po chwili dość cicho — Wszystko w porządku — odpowiedziała pewnie — Dziękuje.
— Nie ma za co. Przecież tylko pomogłem ci wstać.
— Chodzi mi o wczoraj.— Popatrzyła na niego znacząco i zobaczyła w jego oczach błysk — Jestem ci wdzięczna – odparowała nieśmiało. Ciężko przychodziły jej zwroty tego typu; Dziękuję, Przepraszam. Tak już po prostu było. Jednak musiała się przełamać. W końcu chłopak uratował jej życie.
Blizna, która była na policzku Blake'a zaledwie wczoraj zniknęła, a Eve dopiero teraz to zauważyła.
— Jakim cudem twój policzek tak szybko się zagoił? — spytała podejrzliwie.
Nie odpowiedział od razu. Zauważyła, że dość długo przetrawiał to pytanie, zanim odpowiedział.
— Domowe maści mojej ciotki czynią cuda — odpowiedział z nutą niezrozumiałego spokoju.
Mimo wszystko nie była w stanie mu uwierzyć. Jak taka rana może się tak szybko zagoić? Co prawda, nie była rozległa…było to niezbyt głębokie nacięcie, ale mimo to powinien zostać niewielki strup, a potem ledwie widoczna blizna. Tymczasem jego policzek był równie gładki, co kilka dni temu. Nawet najmniejszej skazy.
Evelyn wariujesz…może ma takie predyspozycje genetyczne. Może metabolizm też ma zaskakująco szybki — próbowała sobie wmówić.
Przytaknęła tylko na znak, że rozumie i odwróciła się. Nie uszła nawet czterech kroków gdy ponownie usłyszała głos Blake’a.
— Twój dom przypadkiem nie jest w inną stronę?
— Jest…- odpowiedziała krótko — Ale ja jestem gdzie indziej.
— To znaczy?
Nie odpowiadała przed dłuższy czas, gdy szli tak koło siebie. Do cholery, Eve, powiedz mu! –—wrzeszczał głos wewnętrzny — przecież cię uratował, nie bądź niedostępna…
Ale to dzięki temu nie cierpię bardziej, odpowiedziała w myślach.
— Mieszkam od dziś w internacie – wydusiła w końcu, po długiej debacie ze swoim sumieniem.
Blake stanął w miejscu i otworzył szeroko oczy.
— Jak to? Po tym co…
— Nie wiedzą. Nikt się nie dowie…
Już chciał coś powiedzieć, jednak zrozumiał, że nie przemówi jej do rozsądku. Westchnął tylko i szli dalej.
Eve nie wiedziała, dlaczego to robi. Dlaczego wciąż jest nieopodal. To nie miało większego sensu…tak obecnie przynajmniej uważała. Zwaliła to jednak na wczorajszy incydent. Po prostu chciał mieć pewność, że nic się jej nie stanie. Zwykła, ludzka troskliwość, której od dawna jej brakowało.
Podążali korytarzem na drugim piętrze, mijając mniej lub bardziej znajome twarze. Ashley Spencer, Colin Adams, Savanah Jones, Jared Cole. Znała ich wszystkich, jeszcze za dawnych czasów...Jednak teraz wydawali się jej obcy. Patrzyli na nią jak na obcą. Rozumiała to, w końcu to ona pierwsza się od nich odcięła. Poniekąd tego żałowała, ponieważ byli jej niegdyś dość bliscy.
— Cześć, Jared!
Blake przywitał się z chłopakiem. Wyglądali, jakby znali się już od dawna...
Cole spoglądał na Eve ukradkowo, co nie uszło jej uwadze.
— Cześć Eve... - powiedział niespodziewanie. Sprawiał wrażenie zakłopotanego. Nie dziwiła mu się wcale.
— Wy...
— Tak — odpowiedziała wiedząc, co Blake miał na myśli — znamy się.
Od niezręcznej ciszy wybawiła ich dziewczyna Jareda, która "porwała im go", jak ona to ujęła.
Evelyn wypuściła powietrze z ust, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że wstrzymywała oddech.
Ruszyli dalej. Będąc pod swoim pokojem Eve zatrzymała się, uprzednio rozglądając się, czy nikogo poza nimi nie ma w pobliżu.
— Dlaczego to robisz? — spytała krzyżując ręce na piersiach.
— Co?
— Zawsze jesteś nie daleko. Co chwila na siebie wpadamy. Wczoraj to zajście... Wszystko to zwykły przypadek?
— Nie do końca — przyznał — Słyszałem o tobie już wcześniej. Znam twoją historię.
Momentalnie wybałuszyła oczy.Te słowa dudniły w jej uszach jeszcze przez chwilę. Jak to możliwe?!, krzyczała w myślach. Teoretycznie było to do przewidzenia. Ludzie od zawsze lubili gadać, w szczególności o problemach innych, a już najbardziej o jej problemach. No tak, przecież David był rozchwytywany w całej szkole.
— Nie sądzę, żeby był to temat na teraz. Zresztą czego oczekujesz? — zapytała oschle, tak bardzo dla niej charakterystycznie.
— Niczego — odparł — Chcę ci tylko pomóc.
Kompletnie zbiło ją to z tropu.