czwartek, 25 czerwca 2015

Rozdział 2

   Dziewczyna leżała skulona na trawie skropionej wczorajszym deszczem. Na jej ciele widoczna była gęsia skórka. Zdrętwiałe blade dłonie delikatnie dygotały, tak samo, jak i jej sine usta. Fala nieprzyjemnie zimnego wiatru owiała ją, wyrywając z krainy Morfeusza. Dziewczyna kilkakrotnie zamrugała, po czym spojrzała w szarawe niebo zapełnione tymi samymi chmurami, co wczoraj. Wielkie, kłębiaste, szare chmury tworzyły mur na niebie, powstrzymując słońce przed oddaniem swego ciepła Ziemi. Eve gwałtownie podniosła się z trawy, przez co chwilowo zakręciło się jej w głowie. Zadawała sobie najrozmaitsze pytania. Gdzie jest? Co się wczoraj stało? Dlaczego tu jest? Gdy zobaczyła drzewo powalone na ziemię, pokryte czarną spaloną skorupą, wszystko sobie przypomniała. Wczorajszą ucieczkę z domu, jak i burzę i pioruny jej towarzyszące. Było też coś, co nie dawało dziewiętnastolatce spokoju. Leżąc nocą na polanie poczuła na swoim ciele czyiś dotyk. Był on subtelny, jednak wyczuwalny. Ta myśl nie dawała jej spokoju przez dobre kilkanaście minut. W tym czasie rozglądała się dookoła w poszukiwaniu jakiegoś znajomego elementu, który nakierowałby ją w stronę domu, czy też jakieś drogi. Niestety takowych nie zauważyła. Wokół zobaczyła jedynie świerki, zdobiące większość terenu oraz nieliczne ptaki, wydające, co jakiś czas cichy świergot.
     Powoli usiadła na ziemię. Nogi podkuliła, a chude ręce oplotła na nich. Zastanawiała się jak wybrnąć z całej sytuacji. Gdzie iść? Jak znaleźć drogę? Te pytania wciąż powtarzała w myślach, licząc na nadejście adekwatnej odpowiedzi. Podczas gdy kolejny raz mówiła pod nosem to samo, poczuła czyjąś obecność. Instynktownie spojrzała za siebie. Zobaczyła ludzką sylwetkę. Gwałtownie podniosła się i zlustrowała nowo przybyłą postać.
 Jego brązowe włosy niesfornie unosiły się na wietrze. Oczy miał czarne, jak dwa węgielki, a jego spojrzenie przeszywało na wskroś, dosłownie zaglądając do czyjeś duszy. Oprawą dla idealnych tęczówek, były gęste brwi w tym samym kolorze. Uśmiechał się łobuzersko i tajemniczo równocześnie. Jego dość ciekawe rysy twarzy, zaintrygowały młodą dziewczynę. Lekko zarysowane kości policzkowe, dobrze zaznaczony podbródek, i subtelne dołeczki w policzkach, które towarzyszą uśmiechowi, nie jedną dziewczynę przyprawiłyby o zawrót  głowy. Gdyby nie okoliczności i sytuacja życiowa Evelyn, zapewne teraz paliłby ją rumieńce. Jednak chłopak pojawił się tak nagle, jakby znikąd. To budziło w niej lęk. Przecież słyszałaby czyjeś kroki. Miała bardzo dobry słuch. Jednak takowych odgłosów nie słyszała, a przecież kilograma to ten młodzieniec nie ważył. Zatem jak tu się znalazł? Pytanie to nurtowało brunetkę, lecz bała się zapytać o to przybysza.
– Spokojnie, nic ci nie zrobię – powiedział niskim, seksownie zachrypniętym głosem – Co tu robisz? – spytał unosząc w górę jedną brew. Długo wyczekiwał odpowiedzi, która ku jemu zaskoczeniu nie nadeszła. Zbliżył się trochę do brunetki, na co ta od razu zareagowała, robiąc krok w tył.
– Boisz się? – Zdziwił się – A no tak, nie znasz mnie. Rozumiem, ale odpowiedz na jedno pytanie. Co tu robisz?
Dziewczyna nie wiedziała czy powiedzieć prawdę, czy skłamać, czy w ogóle się nie odzywać. Miała ochotę rozpłynąć się teraz w powietrzu, choć wiedziała, że jest to fizycznie niemożliwe. Lekko speszona spojrzała w niebo. Teraz było ono błękitne, ozdobione gdzieniegdzie niewielkimi śnieżnobiałymi obłokami. Był to widok nadzwyczaj rzadki. W końcu Forks należy do mrocznych i deszczowych miast. Eve ponownie chciała spojrzeć na swego towarzysza, lecz go już nie było. Zniknął tak samo bezszelestnie, jak się pojawił. W pewnym momencie dziewczyna pomyślała o teleportacji, jednak szybko  wyrzuciła ten pomysł z głowy, gdyż uważała go za zbyt niedorzeczny.
– Evelyn! Evelyn! – Usłyszała czyjeś wołania – Eve, gdzie jesteś? – Znała ten głos. Odwróciła się w stronę, gdzie dźwięk był najdonośniejszy. Jej oczom ukazał się nie za wysoki, tęgi mężczyzna w policyjnym mundurze, który już po chwili miał ją w ramionach.
– Spokojnie Job’s...– powiedziała cicho. Już nie pamiętała, kiedy po raz ostatni odezwała się do żywej persony. Z uwagi, że darzyła kiedyś dwudziestoośmiolatka sympatią, zrobiła wyjątek.
– Rodzice się o ciebie martwią, chodź, zabieram cię do domu.
Dziewczyna niechętnie na to przystała i poszła z Christopher’em, Miała świadomość tego, że nie zrobi jej krzywdy. Był on przyjacielem rodziny, synem bliskiego kolegi jej taty z wojska. Utrzymywali ze sobą dobre kontakty, lubili się i szanowali, więc nie miała żadnych obaw.
 Po dwudziestu minutach drogi dotarli pod dom dziewczyny. Brunetka wysiadła z radiowozu i spojrzała na stojących na ganku rodziców. W oczach matki ujrzała rozpacz i żal, natomiast u ojca rozgniewanie. Nie przejęła się tym zbytnio. W końcu to nie pierwsza jej ucieczka w ciągu tych dwóch feralnych lat.
Dziewczyna pośpiesznie weszła do domu, ignorując krzyki ojca. Zamknęła się na klucz w pokoju i włączyła muzykę w swoim telefonie, uprzednio podłączając czarne słuchawki do urządzenia. Jej umysł zatonął pierw w słowach piosenki Bryan ‘a Adams ‘a „Heaven”, później „These Days” zespołu Bon Jovi.
      Tymczasem na dole szerzyła się dysputa na temat Evelyn. Rodzice dziewczyny jak i Christopher siedzieli na salonowej, ciemnozielonej sofie i obmyślali plan, dzięki któremu, być może, dziewczyna wróci do normalności.
– A może by tak wizyty u psychologa? – odezwał się Job ‘s.
– Nie, to nie wchodzi w grę! Próbowaliśmy już oddawać ją na tego typu sesje, lecz za każdym razem odmawiała, a jeśli już poszła, to tylko na jedno spotkanie.
– Ale ktoś musi z nią profesjonalnie porozmawiać, wpoić jej do głowy jakieś życiowe sentencje. Taka osoba z pewnością poradziłaby sobie w tej kwestii lepiej od nas.
– Masz rację, ale jak ją przekonać? Przecież ona się do nas praktycznie nie odzywa.  Nie chcemy jej zmuszać, bo może się zbuntować i uciec już na dobre, a tego przecież nie chcemy – rzekł Matthew.
– Cóż…mam pewien pomysł, lecz o tym, czy będzie dobry zadecydujcie sami – odpowiedział Chris.
– Jaki to pomysł? – spytał mężczyzna, z widoczną ciekawością w spojrzeniu.
       Kap.Kap.Kap.Kap. Drobne krople deszczu uderzały w okiennicę i metalową rynnę, znajdującą się wokół posesji. Evelyn nic sobie z tego nie robiła. Przywykła do takiej pogodny, gdyż w Forks trudno było, o jakąkolwiek inną. Albo niebo jest wciąż zachmurzone i pada, albo jest szarawe, a przy ziemi tworzy się mgła. Jednak wczoraj było inaczej. Przez te kilka minut, gdy dziwny towarzysz zniknął, nieboskłon rozchmurzył się. Po raz pierwszy od długiego czasu zobaczyła pełne słońce, a nie złotawy zarys przysłonięty chmurami. Wciąż nie mogła pojąć, jak do tego doszło. Jak to możliwe, że chłopak nagle pojawił się i zniknął zupełnie bezszelestnie?
Dziewczyna od razu wykluczyła istoty nadnaturalne, gdyż w takowe nie wierzyła. A zatem kim był ten chłopak? – Pytanie to dręczyło ją do końca tego jakże ponurego dnia.
   Wieczorem deszcz ustał. Chmury rozmyły się, by ustąpić miejsca czarnemu jak smoła nieboskłonowi, który już po chwili wypełniały niewielkie srebrne punkty, a wśród nich miejsce zajął księżyc, będący teraz w pierwszej kwadrze. Eve tego dnia była nadzwyczaj zmęczona, więc wzięła szybką kąpiel, po czym przebrała się w czystą, dwuczęściową piżamę składającą się z krótkich materiałowych spodenek i za dużej czarnej koszulki, by po chwili zając swoje stałe miejsce, na marmurkowym parapecie. Siadając na nim poczuła zimno, do którego po chwili się przyzwyczaiła. Spojrzała swoimi szmaragdowymi oczami w nocną panoramę i sięgnęła po pamiętnik, leżący na dębowym, solidnie wykonanym regale, a zaraz potem po czarny długopis. Po chwili zastanowienia, zaczęła przelewać swoje myśli na lekko żółtawe stronnice notesu, obitego czarną skórą.

''                                                                                                      19 Marca,  2012 roku
  Drogi pamiętniku
Ten dzień, jak i poprzedni nie należał do zbyt dobrych. Nie udało uciec mi się z domu. Po raz kolejny. Wszystko mnie boli, ale to nic, wytrzymam. Jedna myśl nie daje mi jednak spokoju. Kim był ten tajemniczy chłopak? Pojawił się tak z nienacka. Gdyby nie okoliczności, z chęcią utonęłabym w jego pięknych czarnych tęczówkach. Choć budziły we mnie lęk, były na swój sposób wyjątkowe. Nie zmienia to jednak faktu, że spotkanie z nim było dość dziwnym przeżyciem. Sprawiał wrażenie beztroskiego, wolnego od żalu i smutku. Też chciałabym taka być. Gdyby nie śmierć Elizabeth, być może i bym taka była. Lecz czasu nie cofnę. Mojej siostry już nie ma na tej ziemi. Za to zawsze noszę pamięć o niej w moim sercu, by nie zapomnieć. Może i to głupie, ale tak jest. Gdy chcemy uporać się ze śmiercią bliskiej osoby w pewnym stopniu chcemy o niej zapomnieć. Wtedy to zapominamy również o niektórych wspomnieniach, związanych z tą osobą. Ja nie chcę zapomnieć. Nie chcę zamazywać pamięci po siostrze. Nie mogę "

wtorek, 16 czerwca 2015

Rozdział 1

     Dziewczyna podążała jedną z wydeptanych alejek, znajdujących się w głębi lasu. Co jakiś czas oglądała się za siebie, by sprawdzić, jak daleko znajduje się od swego domu. Za piątym razem, odwróciwszy się ujrzała jedynie niewyraźne kształty, które spowijał mrok nocy. W tamtej chwili Eve okropnie żałowała, że nie zabrała ze sobą jakiegokolwiek źródła światła. Przez gęste korony drzew, nie widać było nawet jej ukochanego księżyca. Ciemnowłosa biegła na oślep, wyciągając ręce do przodu, by przypadkiem nie wpaść na jakieś drzewo, bądź nie zahaczyć o gałąź. W pewnym momencie potknęła się o korzeń dość mocno wystający z ziemi, w efekcie upadając na piaszczyste podłoże. Jęknęła cicho i odruchowo złapała się w bolące miejsce, którym był brzuch. Ociągłym ruchem przewróciła się na plecy. Spojrzała szybko w miejsce, w którym spoczywała zaledwie przed chwilą. Leżał tam sporej wielkości kamień, powód ostrego bólu brzucha dziewczyny. Evelyn podwinęła materiał bluzki, w celu sprawdzenia, jakie uszkodzenia zaszły na jej ciele. Znajdowała się tam dość rozległa i na szczęście płytka rana. Sączyły się z niej pojedyncze krople szkarłatnej cieczy. Kamień przetarł jedynie skórę dziewczyny, nie powodując poważniejszych obrażeń. Mimo to rana bolała niemiłosiernie. Wstając dziewczyna zauważyła również obtarcia na kolanach. Powoli ruszyła przed siebie. Gdy odzyskała siły przyśpieszyła kroku. Idąc nieznaną jej ścieżką, po pięciu minutach znalazła się na polanie. Stamtąd  był idealny widok na gwieździsty dywan rozłożony na granatowym nieboskłonie. Była pełnia księżyca. Na to wydarzenie Eve czekała bardzo długo. Rozsiadła się na miękkiej, mokrawej trawie i poczęła podziwiać niebo.
- Mogłabym zostać już tu z wami na zawsze. Nie chcę wracać do domu. Tam nie jestem szczęśliwa. Tutaj mi lepiej. Mam dość tej monotonii, która mną zawładnęła. Te same smętne twarze, widziane codziennie przyprawiały mnie o zawrót głowy. Do tego jeszcze to śmieszne współczucie. Nie cierpię tego. Przecież to mi nie przywróci Elizabeth, więc jaki to ma cel? Już sama nie wiem. Pogubiłam się - złapała się za głowę. Powoli opadła na ziemię. Pod sobą czuła delikatne łaskotanie trawy. Zamknęła oczy. Wyobraziła sobie, że jest w całkiem innym miejscu. Nikt tam nie zwraca uwagi na jej cierpienie. Nie współczują, nie żałują. Mają radosne wyrazy twarzy. W takim miejscu chciałaby się znaleźć. Chciałaby, by nikt nie zwracał uwagi na jej wewnętrzne blizny.
    Eve leżała tak jeszcze przez chwilę, zmęczonymi oczyma patrząc w gwiazdy. Zawsze marzyła o zostaniu jedną z nich, świecącą mocnym blaskiem, wysoko na niebie. Zainspirowana swoim marzeniem, zaczęła śpiewać kołysankę,  do której słowa napisała jej zmarła siostra. Wiatr delikatnie muskał jej filigranowe ciało, wprawiając je w stan relaksacji. W jej oczach zagościły łzy, formujące taflę przezroczystej cieczy, która wraz z przymrużeniem powiek, rozlała się po jej porcelanowych policzkach. Nie wiadomo kiedy, dziewczyna usnęła mając nad sobą to, co kochała najbardziej - gwieździste niebo i srebrzysty księżyc.
                                                                      ***
     Z każdą chwilą wiatr wiał coraz mocniej. Niebo w całości pokryły ciemne chmury. Gałęzie drzew wyginały się na wszystkie możliwe strony. Nastąpił huk, oznaczający nadejście burzy. Dziewczyna momentalnie wyrwana ze snu, podniosła się do pozycji siedzącej. Na jej głowę zaczęły kapać krople deszczu. Z sekundy na sekundę padało coraz intensywniej. Eve nie tracąc czasu, pobiegła przed siebie. Liczyła na to, że zdąży znaleźć schronienie. Do domu nie miała jak wrócić, ponieważ było za ciemno, by oszacować, gdzie się teraz znajduje. Biegła przez ciemny las, podnosząc wysoko nogi, by kolejny raz się nie przewrócić. Nastąpił kolejny huk. Piorun trafił w drzewo, znajdujące się niecałe sześćdziesiąt metrów od dziewczyny. Płonący świerk runął na ziemię, tarasując tym samym Evelyn drogę ucieczki. Ciemnowłosa skręciła w prawo, biegnąc po gęstych krzakach, które w niewielkim stopniu poraniły jej nogi. Po obiegnięciu płonącego się obiektu, obejrzała się za siebie. Ogień stopniowo gasł, pod wpływem naturalnej gaśnicy, zwanej deszczem. Mimo to, dziewczyna nie przestawała biec. Bała się, że może stać się coś jeszcze. Chciała jak najszybciej znaleźć jakiekolwiek schronienie. Po godzinie bezowocnej wędrówki opadła na ziemię. Była wycieńczona. Przewróciła swoje obolałe ciało na plecy. Miała cichą nadzieję, że spojrzawszy w niebo, ujrzy ten sam cudowny pejzaż, który widziała zaledwie kilka godzin temu. Niestety, rozczarowała się. Niebo wciąż spowijały burzowe chmury. Evelyn wiedziała, że nie powinna teraz tu leżeć, tylko wciąż szukać bezpiecznego miejsca, jednak była zbyt zmęczona, by iść dalej. Zrezygnowana zamknęła śpiące oczy w nadziei, że burza minie a jej nic się nie stanie. Po zaledwie kilku minutach oddała się w objęcia Morfeusza.
       Burza ucichła, a chmury zniknęły powodując ponowne pojawienie się gwiazd na idealnie granatowym nieboskłonie. Blask księżyca skierowany był na leżące na podmokłej trawie, ciało siedemnastolatki. Srebrna poświata otulała jej twarz, czyniąc ją nadzwyczaj piękną i niewinną. Simmons co jakiś czas nieznacznie poruszyła głową, czy ręką, przez co wyglądała na pogrążoną w śnie wiecznym. Wiatr dotąd przyjemnie chłodny, stał się wręcz lodowaty. Dziewczyna wzdrygnęła, lecz nie obudziła się. Na jej drobnym ciele pojawiła się gęsia skórka. Po chwili nad lasem zawisła mgła. Z niej wyłoniła się ciemna postać. Może nie postać, a bardziej cień, ponieważ nie dało się go zidentyfikować chociażby po rysach twarzy. Mroczna sylwetka powoli zbliżała się do leżącej Evelyn.  Gdy cień był już na tyle blisko, kucnął przy ciele dziewczyny i delikatnie musnął palcami jej policzek.
- Jesteś tak podobna...- nie dane było mu dokończyć swojej wypowiedzi, gdyż siedemnastolatka przebudziła się, a ten w mgnieniu oka rozpłynął się w powietrzu. Zielonooka mrugnęła kilkakrotnie, po czym ponownie udała się do słodkiej krainy snu.

niedziela, 7 czerwca 2015

Prolog

         Marcowy, sobotni wieczór. Na zewnątrz panował mrok, jedynie światło księżyca dawało jakąkolwiek możność widzenia w tą istnie ciemną noc. Niebo spowite granatową kurtyną, ozdobione gdzieniegdzie jedwabnymi nitkami w postaci niewielkich, słabych gwiazd było jak ósmy cud świata dla ciemnowłosej siedzącej w oknie piętrowej posesji, znajdującej się w głębi lasu mieszanego. Siedziała ona skulona na marmurowym parapecie i z zachwytem wpatrywała swe szmaragdowe oczęta w naturalną satelitę Ziemi. Dla innych Srebrzysty Glob nie był niczym nadzwyczajnym. Evelyn zaś traktowała księżyc jak cud natury, a gwiazdy jak swych przyjaciół. Jedynie na nie mogła wylać swe troski, ponieważ były doskonałymi słuchaczkami. Co dzień siadała na kamiennym podokienniku i godzinami spoglądała w nieboskłon odziany to w granatowy, to depresyjnie czarny płaszcz. 
        Najlepsze lata swego dość krótkiego żywota Eve spędziła w samotności. Po śmierci jej ukochanej siostry zamknęła się przed wszystkimi, nawet swymi rodzicielami. Jedyną otucha były dla niej gwiazdy, które cierpliwie znosiły jej żale.  
      Od tragicznej śmierci Elizabeth minęło siedemset trzydzieści długich dni. W dzień pogrzebu piętnastoletnią wówczas ziolenooką z trudem odciągnięto od dębowej trumny, w której spoczywało drobne ciało rudowłosej osiemnastolatki. Jej reakcja pogorszyła stan pozostałych zgromadzonych, którzy pogrążyli się w jeszcze większym smutku.
 - Evelyn, wpuść mnie. Przyniosłam kolację - rozległ się głos zza drzwi. Dziewczyna jednak nie zwracała uwagi na kobiecy głos dochodzący z korytarza. Siedziała w tym samym miejscu wciąż wpatrując się w krajobraz pogrążony w ciemności.
- Eve, proszę - błagała kobieta. Zielonooka zeskoczyła z parapetu, lądując nogami na drewnianej, podstarzałej podłodze. Chwyciła za mosiężną klamkę i powoli  otworzyła drzwi. Za nimi stała jej rodzicielka trzymająca w dłoniach tacę z posiłkiem. Kobieta ta miała około czterdziestu lat, chodź przez niski wzrost i zgarbioną postawę często była brana za starszą. Jej źle dobrany kolor włosów, jakim był czarny, zupełnie nie komponował się z barwą błękitnych tęczówek oraz bladą, poszarzałą cerą, spowodowaną paleniem papierosów. 
- Proszę, to dla ciebie - rzekła posyłając córce delikatny uśmiech. Miała pewność, że brunetka zignoruje jej gest, jednak łudziła się, że może nadszedł już czas, którego tak oczekiwała. Niestety, nadzieja ulotniła się tak szybko, jak się pojawiła, gdy dziewczyna obdarowała rodzicielkę lodowatym spojrzeniem, wzięła od niej srebrną tacę i zatrzasnęła przed nią drzwi. Kobieta uroniła pojedynczą łzę i udała się do kuchni.
 Za to Eve dopadły wyrzuty sumienia, co było u niej rzadkością. Pierwszy raz od kilku miesięcy poczuła, że źle potraktowała matkę. Śmierć siostry już nie była dla niej wystarczającym argumentem do ciągłego ranienia swych bliskich. Poczuła, że zaczyna się łamać. Jakaś niewielka część jej serca pogodziła się ze stratą ukochanej osoby, jednak reszta uparcie trwała przy swoim.
- Nie ugnę się. Już nikt nie jest w stanie zwrócić mi Elizabeth - powiedziała cicho patrząc w gwiezdny dywan rozłożony na niebie. Zaczęła ronić łzy. Wąskie strumyczki słonej cieczy spływały po jej jedwabnych policzkach, kapiąc na materiał jej nocnej, białej koszuli. To nie pierwsza taka noc spędzona na płaczu przy świetle księżyca. Od momentu tamtego przykrego wydarzenia, powtarzało się to wielokrotnie. Mimo, iż Eve miała poddać się leczeniu, nie zrobiła tego. Uważała, że najlepszą dla niej terapią będzie samotność. Dzięki temu miała możliwość przeanalizowania wszystkich swoich myśli, jednak nie miała komu o nich opowiedzieć. Wtedy to jej wiernymi słuchaczkami zostały gwiazdy. Swoje szesnaste urodziny również spędziła w ich towarzystwie. Uważała, ze tylko w ich obecności może być sobą. Te z pozoru niewielkie ciała niebieskie nie potępiały jej zachowań, nie prawiły kazań, nie narzucały swojego zdania a uważnie wysłuchiwały, co do powiedzenia miała im szatynka.
       Wskazówki na pozłacanej tarczy zegarowej pokazywały godzinę dwudziestą trzecią . Eve powoli zeszła z parapetu, by być niesłyszalną dla rodziców. Zamknęła wielkie, szklane okno i zasłoniła je firankami w beżowym kolorze. Sięgnęła po zapałki i lampę naftową leżącą na znajdującej się tuż obok łoża nocnej szafce, po czym ją zapaliła. Jeszcze na chwilę postawiła źródło światła  na marmurkowym parapecie, by móc ubrać się w  cieplejszą odzież. Po drodze zabrała również plecak, do którego spakowała najpotrzebniejsze rzeczy, w tym banknoty o łącznej wartości dwustu pięćdziesięciu dolarów.  Ubrana w stosowną odzież i wyposażona w bagaż oraz lampę naftową, powoli opuściła swój pokój. Starała zachowywać się cicho, tak aby nie zbudzić reszty domowników. Kroczyła powoli po schodach, a deski, z których zostały one wykonane, delikatnie uginały się pod jej ciężarem. Po pokonaniu czternastu, podpróchniałych schodków ciemnowłosa znalazła się w salonie. Na palcach skierowała się w stronę drzwi prowadzących na zewnątrz, uprzednio gasząc lampę i pozostawiając ją na stoliku w salonie. Dziewczyna najdelikatniej jak tylko potrafiła przekręciła klamkę i opuściła domostwo. Nie zamierzała wrócić.