niedziela, 29 listopada 2015

Rozdział 10

     George wszedł do środka, a zaraz za nim Eve, która nie miała ochoty na kolejne sprzeczki z rodzicami. Jeszcze nie ochłonęła po całym zajściu i nie chciała pokazywać, że cokolwiek się stało.  Usiadła wygodnie na kanapie, podciągając nogi i kładąc na nie poduszkę, na której oparła łokcie, wciąż drżąc.
— Byłam w „Mifreast” — odrzekła krótko, licząc na to, że ojciec nie będzie zagłębiał się w szczegóły.
— I nie zamierzałaś nikogo o tym poinformować!? — oburzył się — Martwiliśmy się, a twój telefon wciąż milczy.
      Wyjęła z kieszeni spodni telefon. Faktycznie, był wyciszony. 
— Przecież żyję, nie wiem o co takie zamieszanie — odpowiedziała obojętnie. Ciężko jej było grać, lecz musiała to jakoś przeboleć.
— Od dłuższego czasu zachowujesz się wręcz nagannie — powiedział tak, że aż Evelyn zjeżyły się włoski na karku – Rozumiem twoją rozpacz, rozumiem to, że nie masz ochoty z nami rozmawiać o pewnych osobach…Jednak nie mogę darować ci ignorowanie mnie i twojej matki! Dopóki nie skończysz osiemnastu lat, nie możesz decydować sama o sobie, robimy to za ciebie my. Z przykrością informuję cię, że tym razem nie odpuszczę…
— Co masz na myśli? — spytała zaskoczona. Wyraz twarzy Georga był nieprzenikniony, trudno było wyczytać, jakie emocje nim teraz władają.
— Możesz już zacząć się pakować — odpowiedział oschle, a Eve nie mogła uwierzyć. Jak to się pakować, wyrzuca mnie z domu?
— Ale…
— Żadnego ale — warknął — Pakujesz się i jutro zawozimy cię do internatu.
Jego słowa były dla niej jak wiadro zimnej wody. Internat!? Jak to?, głowiła się.
— Nie możesz! Nie zrobiłam nic takiego, by odseparowywać mnie od mojego domu! — przez chwile pomyślała, by powiedzieć ojcu o tym, co stało się zaledwie pół godziny temu, lecz momentalnie wybiła sobie ten pomysł z głowy. Jeszcze mnie wyślą do kolejnego psychologa…
— Wysyłamy cię tam między innymi, by tobie pomóc. Nie możesz wciąż żyć przeszłością! — Ostatnie zdanie zabolało ją, jakby ktoś kopnął ją w brzuch – Ponadto nauczysz się tam paru cennych rzeczy — syknął złośliwie, po czym  udał się do kuchni.
      Eve wręcz czerwona na twarzy pobiegła do swojego pokoju. Opadła na łóżko, wtulając twarz w dłonie. Internat. Internat, powtarzała żałośnie w myślach, a potem się rozpłakała.
— Nie dość, że chcieli mnie zabić, to jeszcze opuszczam dom… — mówiła do siebie w myślach  — Czemu to się przysłuży? Niby jak mogą mi tam pomóc? Tylko ja sama jestem w stanie sobie pomóc…co i tak idzie dość opornie…
      Jej ciało było napięte, a dłonie zaciśnięte w pięści. Łkała cicho do poduszki, dając upust swoim emocjom. Zastanawiała się, co by było, gdyby Blake nie zjawił się w tamtej chwili…W głowie obmyśliła różne scenariusze, jeden gorszy od drugiego.  Wzdrygnęła się. Szybko odpędziła od siebie te myśli. Nie chciała gdybać, bo to do niczego nie prowadziło. Najważniejsze, że wciąż chodziła po tej Ziemi żywa.

***
      Zegarek na komodzie wskazywał godzinę ósmą dwanaście. Dziewczyna w tym czasie pakowała ostatnie rzeczy, które chciała ze sobą zabrać. Jedną połówkę łańcuszka Elizabeth zawiesiła na swojej szyi, drugą zaś ukryła w orzechowej szkatułce. Przeczesała palcami swoje długie, czarne włosy spoglądając ostatni raz na widok za oknem. Blado-brązowe konary drzew, przez które przebijały się blade promienie słońca. Kochała tę panoramę...
     Usłyszała wołanie swojego ojca. Przewróciła oczami i zeszła leniwie do salonu wraz z walizką. Stwierdziła, że im bardziej będzie posłuszna, a przynajmniej będzie stwarzała takie pozory, tym szybciej wróci do domu i swojego ukochanego pokoju.
Teresa postanowiła nie jechać z mężem i córką. Jedynie przed ich wyjściem przytuliła Eve i powiedziała jej, że to wszystko dla jej dobra. Jej twarz była przepełniona troską, miłością ale i rozczarowaniem i smutkiem.  Dziewczynie ciężko było rozstać się z matką. Choć była na nią zła, za to, co jej robią wraz z ojcem, w głębi serca uważała, że być może robią dobrze, chodź ona nie może teraz tego pojąć. Chciała widzieć w tym jakiś pozytyw, co było niezmiernie ciężkie. W jednej chwili wyprowadza się z domu, od tak, nie wiedząc, co ją czeka.
— Jedziemy, Eve! — zawołał ojciec, siedzący już w samochodzie. Dziewczyna niechętnie wyszła z domu. W chwili gdy samochód ruszył, przelotnie spojrzała na swój rodzinny dom. Będzie mi go brakować, westchnęła w duchu.
     Okazało się, że internat, w którym miała zamieszkać, przynależy do jej szkoły, co minimalnie ją ucieszyło. Znajome twarze sprawią, że bardziej zaaklimatyzuje się z otoczeniem, co i tak nie będzie należeć do najłatwiejszych. W duszy aż jej się gotowało. Nie chciała tu być. Nie rozumiała w pełni, dlaczego akurat teraz tu jest. Dlaczego nie trafiła tu wcześniej. Czyżby przelała czarę goryczy, która wypełniała jej rodziców już od dawna? Nie mogła się nad tym długo rozwodzić, ponieważ musiała wysiąść z auta. George w pośpiechu wyjął jej walizkę, ona zabrała zaś swój plecak, w którym znajdowała się szkatułka, pamiętnik oraz album rodzinny – rzeczy, które miały dla niej największą wartość.
    Po kilku minutach znajdowali się już w gabinecie dyrektora, który miał wskazać dziewczynie pokój. Podczas rozmowy dyrektora z jej ojcem dowiedziała się, że będzie mieć współlokatorkę. Cudownie, pomyślała sarkastycznie. Dalszej części dialogu nie słuchała, ponieważ uwagę skupiła na budynku, w którego wnętrzu się teraz znajdowali. Troje przemierzali właśnie korytarz, prowadzący do dużych, obszernych marmurowych schodów. Zupełnie jak w Hogwarcie, pomyślała. Tylko te z pewnością się nie przemieszczają…A szkoda.

   Schody prowadziły na piętra należące kolejno do roczników; najmłodszych, pośrednich i najstarszych. Całkiem logiczne, przeszło jej przez myśl. Eve wylądowała na drugim piętrze. Od pana Cross'a dostała kluczyk do swojego nowego, cudownego pokoju. O ironio.
Otworzywszy drzwi, nie ujrzała ani żywego ducha. Co może było plusem, ponieważ nie była specjalnie w nastroju do integrowania się z kimkolwiek. Prawdzie powiedziawszy, nigdy nie była w tym szczególnie dobra, a co dopiero teraz.
    Uważnie zaczęła przyglądać się wnętrzu. Białe ściany, dwa brzozowe biurka, tyle samo łóżek o metalowej konstrukcji i jedna szafa, wykonana z drewna, którego Eve nie potrafiła skatalogować. Sufit zdobiła niewielka lampa, przypominająca spodek okrywający żarówkę. Wystrój nadzwyczaj minimalistyczny i bezosobowy, pomyślała w pewnej chwili. Czuła się tu zupełnie nieswojo. Pokój ten w niczym nie przypominał jej ciepło-beżowych ścian, ani pięknie zdobionej brzozowej szafy, ani też nadzwyczaj wygodnego łóżka.  W ogólnym odbiorze przypominał jej pokój szpitalny. Bardzo czysty i równie bezosobowy, tyle tylko, że łóżka były dość normalne. Jednak nie mogła wybrzydzać. Zawsze mogło być gorzej. Postawię tu kilka swoich rzeczy i od razu będzie lepiej, pomyślała optymistycznie, co ją nie lada zdziwiło.
George zdyszany położył walizkę na podłodze.
— Dlaczego ta walizka nie ma kółek? — powiedział dość cicho, jednak Eve usłyszała. Dziwiła się często, dlaczego ojciec tak bardzo wyszedł z formy. Jeszcze kilka lat temu ganiał zarówno za nią jak i za Elizabeth i Dylanem po całym domu. Był w rewelacyjnej formie, a teraz? Chyba zaczął dopadać go kryzys wieku średniego...
— Idziesz już ? — spytała się, nie odwracając wzroku od okna, gdy usłyszała kroki, coraz to bardziej oddalające się.
— Tak – odpowiedział krótko, po czym dodał — Przyjedziemy odwiedzić cię wkrótce.
      Po chwili usłyszała, jak drzwi otwierają się i zamykają. Wyszedł. Nawet się nie pożegnał, szepnęła z naburmuszoną miną. Rozumiała wszystko. Jego złość na nią, naprawdę w jakiś sposób potrafiła to pojąć, ale być tak…oschłym? Ach no tak, nie wie, co ona teraz przeżywa. Nie wie, że wczoraj, gdyby nie pomoc Blake’a, nie wróciłaby do domu. Nie ma o tym pojęcia, bo mu o tym nie powiedziała i powiedzieć nie zamierza. Więc nie może robić mu wymówek. 
     Zresztą George nigdy nie był wylewny. Jej matka tak naprawdę była pewna jego uczuć dopiero wtedy, gdy się jej oświadczył. Był to człowiek nietuzinkowy, bardzo skomplikowany. Eve wiele cech odziedziczyła właśnie po nim. Umiejętność tuszowania uczuć, mydlenie ludziom oczu, towarzyszący przy pewnych sytuacjach oschły ton i spojrzenie, wywołujące wyrzuty sumienia w drugiej osobie i wiele innych.
     Spojrzała na swój plan lekcji. Za godzinę zaczynała biologię. Jako, że przebierać się nie musiała,   ponieważ zwiewna, biała koszulka, czarna ramoneska i przetarte jeansy były jak najbardziej w porządku, postanowiła połowicznie się rozpakować. Ciuchy ułożyła starannie w szafie na trzeciej półce, która okazała się na tyle głęboka, by pomieścić wszystkie ubrania Evelyn. Na biurku rozłożyła swoje przybory do rysowania oraz ułożyła w wieżyczkę książki, które postanowiła ze sobą zabrać. Teraz wygląda o wiele lepiej, powiedziała do siebie.
***
— To by było na tyle mili państwo. Pamiętajcie o piątkowym zadaniu domowym — przypomniał profesor, patrząc wciąż w uczniowski dziennik.
        Wszyscy powoli opuszczali klasę matematyczną, w tym Eve, która myślami była daleko stąd. Pogrążona w zadumie, analizowała każde wydarzenie, które ją do tej pory spotkało, nie mogąc poskładać ich wszystkich w swoistą całość. Nic nie trzymało się niczego. Brakowało jej elementów układanki. To wszystko nie mogło być zwykłym zrządzeniem losu. Wisiorek, napad, pojawienie się Blake’a. Jako fanka literatury, a w szczególności kryminałów i pokrewnych gatunków, doskonale zdawała sobie sprawę, że nic nie dzieje się od tak sobie. Jedno zdarzenie ciągnie za sobą drugie i chodź czasem ciężko się w tym wszystkim połapać, rozwiązanie problemu przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie…Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić, pomyślała. Nie potrafiła odpowiednio połączyć wydarzeń, co doprowadzało ją do szału.
Przemierzała korytarz, gdy coś odrzuciło ją do tyłu, przewracając. Spojrzała w górę. 
— Musisz bardziej uważać — poradził Blake, pomagając dziewczynie wstać.
— Chyba powinnam zacząć — odezwała się po chwili dość cicho — Wszystko w porządku — odpowiedziała pewnie — Dziękuje.
— Nie ma za co. Przecież tylko pomogłem ci wstać.
— Chodzi mi o wczoraj.— Popatrzyła na niego znacząco i zobaczyła w jego oczach błysk — Jestem ci wdzięczna – odparowała nieśmiało. Ciężko przychodziły jej zwroty tego typu; Dziękuję, Przepraszam. Tak już po prostu było. Jednak musiała się przełamać. W końcu chłopak uratował jej życie.
        Blizna, która była na policzku Blake'a zaledwie wczoraj zniknęła, a Eve dopiero teraz to zauważyła.
— Jakim cudem twój policzek tak szybko się zagoił? — spytała podejrzliwie.
Nie odpowiedział od razu. Zauważyła, że dość długo przetrawiał to pytanie, zanim odpowiedział.
— Domowe maści mojej ciotki czynią cuda — odpowiedział z nutą niezrozumiałego spokoju.
Mimo wszystko nie była w stanie mu uwierzyć. Jak taka rana może się tak szybko zagoić? Co prawda, nie była rozległa…było to niezbyt głębokie nacięcie, ale mimo to powinien zostać niewielki strup, a potem ledwie widoczna blizna. Tymczasem jego policzek był równie gładki, co kilka dni temu. Nawet najmniejszej skazy.
Evelyn wariujesz…może ma takie predyspozycje genetyczne. Może metabolizm też ma zaskakująco szybki — próbowała sobie wmówić.
Przytaknęła tylko na znak, że rozumie i odwróciła się. Nie uszła nawet czterech kroków gdy ponownie usłyszała głos Blake’a.
— Twój dom przypadkiem nie jest w inną stronę?
— Jest…- odpowiedziała krótko — Ale ja jestem gdzie indziej.
— To znaczy?
Nie odpowiadała przed dłuższy czas, gdy szli tak koło siebie. Do cholery, Eve, powiedz mu! –—wrzeszczał głos wewnętrzny — przecież cię uratował, nie bądź niedostępna…
Ale to dzięki temu nie cierpię bardziej, odpowiedziała w myślach.
— Mieszkam od dziś w internacie – wydusiła w końcu, po długiej debacie ze swoim sumieniem.
Blake stanął w miejscu i otworzył szeroko oczy.
— Jak to? Po tym co…
— Nie wiedzą. Nikt się nie dowie…
Już chciał coś powiedzieć, jednak zrozumiał, że nie przemówi jej do rozsądku. Westchnął tylko i szli dalej.
Eve nie wiedziała, dlaczego to robi. Dlaczego wciąż jest nieopodal. To nie miało większego sensu…tak obecnie przynajmniej uważała. Zwaliła to jednak na wczorajszy incydent. Po prostu chciał mieć pewność, że nic się jej nie stanie. Zwykła, ludzka troskliwość, której od dawna jej brakowało.
    Podążali korytarzem na drugim piętrze, mijając mniej lub bardziej znajome twarze. Ashley Spencer, Colin Adams, Savanah Jones, Jared Cole. Znała ich wszystkich, jeszcze za dawnych czasów...Jednak teraz wydawali się jej obcy. Patrzyli na nią jak na obcą. Rozumiała to, w końcu to ona pierwsza się od nich odcięła. Poniekąd tego żałowała, ponieważ byli jej niegdyś dość bliscy.
— Cześć, Jared! 
Blake przywitał się z chłopakiem. Wyglądali, jakby znali się już od dawna...
Cole spoglądał na Eve ukradkowo, co nie uszło jej uwadze.
— Cześć Eve... - powiedział niespodziewanie. Sprawiał wrażenie zakłopotanego. Nie dziwiła mu się wcale.
— Wy...
— Tak — odpowiedziała wiedząc, co Blake miał na myśli — znamy się.
Od niezręcznej ciszy wybawiła ich dziewczyna Jareda, która "porwała im go", jak ona to ujęła.
Evelyn wypuściła powietrze z ust, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że wstrzymywała oddech.
Ruszyli dalej. Będąc pod swoim pokojem Eve zatrzymała się, uprzednio rozglądając się, czy nikogo poza nimi nie ma w pobliżu.
— Dlaczego to robisz? — spytała krzyżując ręce na piersiach.
— Co? 
— Zawsze jesteś nie daleko. Co chwila na siebie wpadamy. Wczoraj to zajście... Wszystko to zwykły przypadek?
— Nie do końca — przyznał — Słyszałem o tobie już wcześniej. Znam twoją historię.
Momentalnie wybałuszyła oczy.Te słowa dudniły w jej uszach jeszcze przez chwilę. Jak to możliwe?!, krzyczała w myślach. Teoretycznie było to do przewidzenia. Ludzie od zawsze lubili gadać, w szczególności o problemach innych, a już najbardziej o jej problemach. No tak, przecież David był rozchwytywany w całej szkole.
— Nie sądzę, żeby był to temat na teraz. Zresztą czego oczekujesz? — zapytała oschle, tak bardzo dla niej charakterystycznie.
— Niczego — odparł — Chcę ci tylko pomóc.
Kompletnie zbiło ją to z tropu.






niedziela, 8 listopada 2015

Rozdział 9


                Tej nocy Evelyn znów przyśnił się David. On i cały wypadek. Wspomnienia jakby ożyły w jej śnie. Na nowo uczestniczyła w tragedii, do której nie powinno dojść. Znów odczuwała ten sam ból, smutek i rozgoryczenie, które towarzyszyło jej w tamtym czasie. 
                Obudziła się zlana potem. Przetarła wilgotne czoło i podniosła się z łóżka. Wplotła palce w swoje długie włosy i pochyliła się nieznacznie. Miała przyśpieszony oddech. Spojrzała w okno, przez które miała widok na las i niebo, które ozdabiał księżyc, świecący lodową bielą. Jego widok zawsze ją uspokajał, choć nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego – po prostu tak było. Patrząc w gwiazdy mówiła sobie, że gdzieś tam, wśród nich jest Elizabeth i David, którzy patrzą na nią z góry. Po jej policzku spłynęła łza. Już nie potrafiła udawać, nawet przed samą sobą, że poskładała swoje poćwiartowane przez smutek i żal serce. Mimo że upłynęło tyle czasu, nie potrafiła zapomnieć. W jej oczach sentymentalność była najgorszą cechą, jaką posiadała. Gdyby nie to, może nie cierpiałabym aż tak bardzo…
             Spod poduszki wyjęła pamiętnik.  Wahała się przez chwilę, czy go otworzyć. W końcu chwyciła za skórzaną okładkę i otworzyła skarbiec jej najskrytszych myśli. Sięgnęła do szuflady po swoje ukochane wieczne pióro marki Parker i zaczęła pisać.
           Ostatnie dni były z pewnością najdziwniejszymi w moim życiu. Nie mam pojęcia, skąd naszyjnik wziął się na mojej komodzie, nie wiem, dlaczego Blake tak na niego zareagował…Może to on go podrzucił? Nie, nie to niedorzeczne. Skąd mógłby go mieć?  Spokoju nie dają mi również moje sny o Davidzie i Elizabeth. Wciąż odtwarzam w mojej głowie wspomnienia o ich wypadkach. Budzę się w środku nocy oblana potem, czując się obserwowana. Zaczyna mnie to przerażać...
            Wciągnęła ze świstem powietrze i zamknęła pamiętnik. Otworzyła okno i usiadła na parapecie. Na jej skórze pojawiła się gęsia skórka, od niskiej temperatury na zewnątrz. Wpatrywała się nocną panoramę z zachwytem. Gęsta mgła spowijała las, przez co można było dostrzec jedynie czubki ich koron. Niebo okryła granatowa kurtyna z nielicznymi gwiazdami. Księżyc unosił się wysoko na niebie, dumnie się prezentując. 
                 Przymknęła powieki, czując jak wiatr owiewa jej twarz. Odciągnęła kolana i splotła na nich ręce. Trwała tak kilka, może kilkanaście minut. Wtem poczuła na swojej skórze zimne krople deszczu. Zadrżała i otworzyła oczy. Zerwał się silny wiatr, który zmierzwił jej włosy, zasłaniając jej twarz. Westchnęła głośno, próbując ułożyć splątane włosy. Zamknęła pośpiesznie okno i ułożyła się w łóżku. Nie była w stanie zasnąć. Wciąż coś ją dręczyło. I nie było to z wiązane z Blake'm ani łańcuszkiem, ani niczym innym. Miała przeczucie, że w najbliższym czasie jej życie diametralnie się zmieni.
***
              Wnętrze pokoju wypełniał mrok. Czuć było w nim zapach pieprzu i cytrusów. Większą część pokoju zajmowały bukowe meble, zdobione złotymi ornamentami, w kształcie rozmaitych zawijasów. Światło księżyca odbijało się na wypolerowanej, kamiennej posadzce. Odrobinę cienia na spłaszczoną kopię luny, rzucał stary, wiktoriański fotel. 
          Stefan jeszcze pogrążony był w głębokim śnie. Pukiel perłowych włosów okrywał jego policzek, nadając jego twarzy łagodnego wyglądu. Nagie ciało przykrywała cienka, jedwabna kołdra w barwie bezgwiezdnej nocy.
                Rozległo się pukanie do drzwi.
 Stefanie, otwórz!  krzyczała Melissa.
On jednak nie usłyszał. Nagle kobiecy głos rozhuczał się w jego głowie „Stefanie, wstawaj do cholery!” Chłopak momentalnie ocknął się. Otworzywszy drzwi ujrzał rudowłosą
 Nie musiałaś porozumiewać się ze mną telepatycznie   Położył rękę na czole  Wystarczyło wyważyć drzwi i wylać na mnie wiadro wody... Doskonale wiesz, jak nie znoszę telepatii…
 Wiem, dlatego jej użyłam.
Stefan obdarzył Melisse piorunującym spojrzeniem, na co ta wzdrygnęła się.
— Mogę zapytać, z czym do mnie przychodzisz? Mam nadzieję, że to coś ważnego  powiedział zdecydowanym tonem.
 Morgan wzywa cię do siebie.
 Zapewne chcę spytać o dziecko Antaris…
             Dziewczyna skinęła głową, dając mu do zrozumienia, że właśnie o to chodzi. Stefan wywrócił oczami i udał się w kierunku Wielkiej Sali. Przekraczając jej próg ujrzał pięć różnej wielkości lamp, świecących w barwach złota, unoszących się sześć metrów nad ziemią. Gdyby połączyć je sznurem, utworzyłyby kształt odwróconego V przez które przebiega jeszcze jedna, pozioma kreska. Całe wnętrze przypominało zamek, ponieważ ściany i podłoga wykute były z ciemno-szarego kamienia. Na drewnianej belce, na końcu pomieszczenia widniał napis „Dark Fortress”.
 Nareszcie przybyłeś – zachrypiały głos rozniósł się echem po pomieszczeniu – Chodzi o…
…dziecko Antaris. Tak, wiem. O co innego mogłoby chodzić?
— Nie takim tonem chłopcze  odrzekł surowo  Widziałeś ją?
 Tak. Znalazłem ją całkiem przypadkowo, jednak wiesz, jak było potem, Morganie. Atak wilkołaków i ta piekielna choroba. Jak dobrze, że regenerujemy się tak szybko…Ale wracając do dziewczyny. Wiesz, jaki był plan. Mieliśmy oboje ją tu sprowadzić, jednak mój ukochany braciszek uważa, że wszystko robi lepiej. Na dodatek nie mogę opuścić Demetrum bez sygnetu. Zrobienie nowego potrwa przynajmniej miesiąc…nie wiem, jak wytrzymam bezczynne gnicie tutaj - Brwi miał zmarszczone, a usta wykrzywione w grymasie. Jego niezadowolenie było odczuwalne na kilometr.
 Dlaczego w ogóle dopuściłeś do jego ucieczki!? Gdybyś zareagował, być może dziewczyna już byłaby z nami  powiedział oskarżycielskim tonem  Zresztą, czekałem siedemnaście lat, miesiąc mnie nie zbawi…ale wiedz, że jeśli coś się nie powiedzie wam obu czeka sroga kara. W najlepszym razie traficie na wieki do lochów.
Stefana przeraziła wizja jego kary za nieudaną misję. Wzdrygnął się momentalnie i zacisnął pięści.
 Spokojnie. Plan się powiedzie.
          Odwrócił się i opuścił Wielką Salę. Zmieszany przemierzał zawiłe korytarze Twierdzy w poszukiwaniu biblioteki. Niebywałe, mieszkam tu od lat, a ja wciąż nie pamiętam, gdzie co jest, prychnął w myślach. Po kilku minut poszukiwań odnalazł upragnione miejsce. Przemierzał regały szukając starej księgi, z którą zapoznawał się już od kilkunastu dni.
 Dlaczego nie mam tego cholernego sygnetu!? Z jego pomocą znalazłbym tę księgę w mgnieniu oka  powiedział sfrustrowany.
          Przemierzył jeszcze dwie alejki, zanim natrafił na swoją zgubę. Kamień spadł mu z serca. Spodziewał się, że znalezienie jej zajmie mu więcej czasu.
Księgę zdecydowanie napiętnował czas, o czym świadczą lekko starte litery na okładce oraz popękane rogi. Stronnice pożółkły, nadając jej  nieestetycznego wyglądu. Mimo wszystko nie została tak bardzo zniszczona – w końcu jest w tej bibliotece od wieków.
 „Zakazana miłość – Pierwszy anielski grzech”  powiedział na głos  Który to już rozdział przerabiam? Będzie z siódmy…
           Zasiadł wygodnie na miękkim, skórzanym fotelu niedaleko obrazu przedstawiającego Anioły dumnie kroczących po ziemskich drogach, w otoczeniu ludzi i cudownej flory, niespotykanej w Demetrum. Stefan często zastanawiał się, dlaczego w Twierdzy trzymane są obrazy, czy też portrety Archaniołów i Serafinów. Uważał za niedorzeczność, trzymania w swoim domu portretów wrogów.
          Rozłożył książkę na nogach, leniwie przewracając stronnice, aż trafił na rozdział, na którym ostatnio skończył. Nosił on nazwę „Dziecko Antaris”
***
       Lekcje dobiegły końca. Evelyn stała na schodach, gdy poczuła czyjąś dłoń na ramieniu. Odwróciła się i zobaczyła Blake’a.
— Co tym razem?  Wywróciła oczami. Nie ukrywała, że jego obecność jej przeszkadza, przynajmniej w tym momencie.
 Chciałbym z tobą porozmawiać  Ton jego głosu był spokojny i przesączony powagą. Przez chwilę Eve zastanawiała się, czy się nie przesłyszała, jednak spoglądając w jego oczy, zrozumiała, że z jej słuchem wszystko w porządku.
 O czym chcesz rozmawiać?  Spytała zaskoczona,  krzyżując ręce na piersiach.
 Chciałbym zakopać topór wojenny. Nie wiem, czym cię tak drażnię, ale skoro tak na mnie reagujesz musisz mieć powód…
No nie wierze, żarty sobie ze mnie robi?, pomyślała.
 Nie wiesz? – prychnęła poirytowana  Gdyby nie ta twoja śmieszna gra, może być cię polubiła…
 Czekaj…Jaka gra? O czym ty mówisz?
 Ciągłe pojawianie się i znikanie, w lesie, w bibliotece, w szkole…  gestykulowała rękoma … i jeszcze ten okropny dom, do którego kazałeś mi pójść. O tym właśnie mówię.
         Blake wybałuszył oczy ze zdziwienia. Kompletnie nie wiedział, o co chodzi Evelyn. Brunetka widząc to, również nabrała wątpliwości, co do autentyczności tych zdarzeń.
 To jakiś żart, prawda? Wkręcasz mnie?  zaśmiał się bez krzty wesołości.
— Ale… - zawahała się przez chwilę, nie mogąc złapać oddechu - Zresztą nieważne. Chyba tracę rozum… - Złapała się za głowę i spuściła wzrok z chłopaka, wgapiając się teraz w czubki swoich czarnych trampek.
 Czyli mam rozumieć, że byłaś dla mnie taka złośliwa, ze względu na te zdarzenia, w których „niby” uczestniczyłem?
 Ja jesteś złośliwa z natury  powiedziała,  wciąż nie niego nie patrząc.
 O, tak. To wiele wyjaśnia  zrobił zamyśloną minę.
 Zaiste.
 Zaiste? Kto w tych czasach mówi zaiste? Bez spornie, faktycznie owszem, ale zaiste?  zmarszczył brwi, robiąc krzywy uśmieszek.
Evelyn mimowolnie się zaśmiała.
 O, proszę. Potrafisz się śmiać — rzucił jej rozkoszny uśmiech.
 Nie przyzwyczajaj się  mruknęła.
 To co? Zgoda?
 Brunetka przytaknęła, po czym zeszła ze schodów.Po drodze mijała Alice, która posłała jej ciepłe spojrzenie. Eve zastanawiała się, skąd w tej dziewczynie tyle empatii.
          Wchodząc do domu nie zastała nikogo prócz Zefira, leżącego na fotelu, zwiniętego w kłębek. Zdziwiło ją to, ponieważ o szesnastej mama zwykle była w domu. Zresztą tak samo jak i tata, o ile nie miał jeszcze czegoś do załatwienia. Stwierdziła, że pójdzie do pobliskiego baru. Już dawno nigdzie nie była. Nie szykowała się zbytnio, chciała po prostu wyglądać jak człowiek. Spięła swoje czarne włosy w niedbałego koka i nałożyła niewielką warstwę tuszu na rzęsy. Miała je długie i gęste, dlatego potrzebowały niewiele, by wyglądać efektownie. Przetartych jeansów i luźnej tuniki, w której była w szkole nie zmieniała. Wzięła jedynie czarną ramoneske, na wypadek, gdyby zrobiło się zimno.
 Poproszę czarną z mlekiem  powiedziała obojętnie do sprzedawcy, sprawdzając jednocześnie godzinę. Osiemnasta, powiedziała w myślach.
 Dwa dolary  odpowiedział uprzejmie. Ten głos wydawał się Eve znajomy. Dopiero teraz zdała sobie sprawę kim jest chłopak. Momentalnie miała ochotę zapaść się pod ziemię, że prędzej go nie poznała.
 O mój Boże, Avan!  pisnęła głośniej, niż by tego chciała.
 Ciebie też miło widzieć  odpowiedział rozpromieniony. Zmienił się, pomyślała lustrując go wzrokiem. Czarne jak heban włosy sięgały mu do ramion, tworząc mroczną aureolę, która zdecydowanie mu pasowała. Nie miał już kolczyka w wardze, po którym została jedynie ledwo widoczna blizna. Rysy jego twarzy się zaostrzyły. Jednak oczy wciąż pozostały takie same. Duże, przesycone zielenią.
 Wydoroślałeś przez ten rok. Prawie cię nie poznałam  przyznała szczerze, patrząc na przyjaciela.
 Ty też się zmieniłaś  odpowiedział, przyglądając się jej.
Avan podał Eve jej zamówioną kawę, po czym porozmawiali jeszcze przez chwilę. Między innymi o Davidzie. Avan pytał, jak się trzyma po jego śmierci. Odpowiedziała mu, że jest całkiem w porządku, że zdążyła zapomnieć. Kłamała, a on doskonale o tym wiedział, jednak nie chciał wdawać się z nią w kłótnie. W szczególności, gdy wiedział, że potrafi być wybuchowa.
— Muszę wracać do pracy, inaczej szef będzie na mnie zły  powiedział niechętnie. Zdecydowanie wolał rozmawiać z Eve. Ta tylko odpowiedziała ciche „w porządku” i odprowadziła przyjaciela wzrokiem do jego stanowiska pracy.
         Dochodziła godzina dziewiętnasta. Na zewnątrz zaczęło się ściemniać. Evelyn wyszła z lokalu, kierując się na najbliższy przystanek autobusowy. W połowie drogi, za plecami usłyszała czyjeś krzyki. Zmroziło jej to krew w żyłach. Przełknęła głośno ślinę. Odwróciwszy się ujrzała dwójkę mężczyzn - wysokich, umięśnionych. Zaschło jej w gardle. Bez zastanowienia przyśpieszyła kroku. Nie miała po co uciekać, ponieważ jeśli tym gościom by się chciało, to złapali by ją nawet, gdyby biegła na złamanie karku. Liczyła jedynie na łud szczęścia. Mimo wszystko szaleńczo się bała. Jednak uzewnętrznienie tego nic by nie dało, w pobliżu nie było żywego ducha. Nikt mnie nie usłyszy, pomyślała rozpaczliwie. Za sobą słyszała ich coraz głośniejsze kroki. Jej strach coraz bardziej narastał. Byli blisko. W końcu poczuła na ramieniu żelazny uścisk. Nie była w stanie uciec. W krtani momentalnie poczuła gulę, przez którą nie mogła wydusić słowa. Jednak determinacja była silniejsza od strachu i w końcu uwolniła głos. Zaczęła krzyczeć.
 Zostawcie mnie!  okładała jednego z nich pięściami, wierzgając przy tym nogami na wszystkie strony. Strach wymuszał na niej taką reakcję. Nic innego jej nie pozostało. Jednak mężczyzna tylko bardziej zacisnął ramiona na jej brzuchu, podczas gdy drugi próbował ją obmacywać. Czuła się z tym potwornie. Bała się najgorszego.
 Zostawcie dziewczynę! ,Nadszedł głos wybawienia. Zobaczyła Blake'a zmierzającego w jej stronę. Błagam, pomóż mi! - krzyczała bezgłoscie. W tym momencie mężczyzna, który ją trzymał, odwrócił się, tym samym przysłaniając jej widok na Blake'a. Ostatkami sił odpychała intruza, chcąc ujrzeć młodzieńca, który chciał ją uratować - niestety bezskutecznie.
W między czasie jeden z napastników rzucił się na chłopaka z nożem, jednak ten wykonał szybki unik, przez co przecięto mu jedynie policzek. W odpowiedzi na atak kopnął  oprawcę w brzuch. Gdy ten klęknął, Blake wymamrotał coś pod nosem. Były to niezrozumiałe słowa. W jego dłoni zmaterializował się przedmiot podobny do kawałka metalowego pręta, lecz świecił chłodnym błękitem. Uderzył nim klęczącego mężczyznę, a ten upadł, nie wydając żadnego odgłosu. To samo uczynił z drugim napastnikiem, trzymającym Eve, jednak teraz uważał bardziej, by i jej nie zrobić krzywdy.
Evelyn wciąż próbowała się wyswobodzić z objęć mężczyzny, gdy zobaczyła błysk światła-bladego, błękitnego światła. Pomyślała, że wariuje, a zaraz po tym padła wraz z oprawcą na ziemię. Nie była w stanie mówić, tak bardzo zszokowana była. Otworzyła oczy, a nad sobą zobaczyła Blake'a. Ten podniósł ją ostrożnie, a ta momentalnie odskoczyła od leżących na ziemi intruzów i przytuliła się do chłopaka. Przedmiot, który chował w jednej z dłoni momentalnie rozpłynął się w powietrzu.
   
 Nic ci nie jest?  odgarnął kosmyk z jej twarzy. Miał ciężki oddech i niewielkie rozcięcie na policzku. Evelyn pierwszy raz w życiu cieszyła się z jego obecności. Biło od niego ciepło, które stopniowo rozmrażało jej lodowatą krew.
 Chyba nie…  ledwo wydukała, odsuwając się od chłopaka. Spojrzała na ziemię. Leżeli na niej mężczyźni, którzy ją zaatakowali. Jeden z nich miał w ręce nóż. Oboje nie ruszali się  Czy oni… 
 Żyją – zapewnił  Są tylko nieprzytomni  Tonem, jakim to powiedział, dał Eve do zrozumienia, że wolałby, gdyby ci faceci rzeczywiście nie żyli.
 Aha  mruknęła spoglądając na towarzysza. 
 Chodź. Zaprowadzę Cię do domu  wyciągnął do niej rękę. Przez chwilę się wahała, czy z nim pójść. Jednak uratował mi życie, pomyślała, podając mu dłoń. 
          Przez większość drogi nie odzywali się do siebie. Może była to wina emocji, które jeszcze nie zdążyły opaść. Evelyn wciąż drżały wargi – może z zimna, może ze strachu, jaki ją ogarnął , kiedy tamci dwaj na nią napadli. Spojrzała na Blake’a. Twarz miał skupioną, wpatrzoną przed siebie. Ciepłe, złote światła ulicznych lamp odbijały się w jego oczach. Na  jego prawym policzku krew sącząca się z rany, powoli zasychała. Była mu wdzięczna, za uratowanie jej  życia. Gdyby go tam nie było, kto wie co by się stało...Pierwszy raz przeżyła coś takiego i miała nadzieje, że był on ostatnim.
 Którędy teraz?  spytał Blake. Stali na rozstaju dróg, przed sobą mieli trzy ścieżki. Eve wskazała dróżkę naprzeciwko nich  przebiegającą przez las.  Mocniej ścisnęła dłoń chłopaka, po czym oboje zatopili się w mroku nocy. Eve próbowała przeanalizować to, co się wydarzyło. Pamiętała wszystko jak przez mgłę. Zastanawiała się, czy ten niebieski błysk światła był wymysłem jej wyobraźni. No bo jak inaczej to wytłumaczyć? Sama nie wiedziała. Miała mętlik w głowie, ale wiedziała jedno -miała ogromny dług wdzięczności wobec Blake'a.
Po kilku minutach ujrzeli światło bijące z wnętrza domu Evelyn.
 Dziękuje – powiedziała cicho, gdy stanęli na schodach werandy  Gdyby nie ty…
 Najważniejsze, że nic ci nie jest  uśmiechnął się blado.
Eve dotknęła jego przeciętego policzka.+
 Boli?  szepnęła.
 W ogóle  odpowiedział równie cicho.
 Drzwi domu otworzyły się, wydając rdzawy pisk. Eve wystraszona odskoczyła od Blake’a i spojrzała na ojca, który stał na werandzie.
 Gdzie byłaś? – W jego oczach można było dostrzec iskry gniewu – I kim jest ten młodzieniec? Zlustrował spojrzeniem Blake’a.
 Odpowiem ci z domu – odparowała, po czym zwróciła się do ciemnookiego  Powinieneś już iść  powiedziała tak cicho, że tylko on był w stanie ją usłyszeć.
Chłopak uśmiechnął się półgębkiem, powiedział na odchodne „Dobranoc” i zniknął za szarymi pniami drzew.