czwartek, 29 października 2015

Rozdział 8

            Za oknem panował mrok, zupełnie taki, jaki panuje w pokoju po zgaszeniu światła. Księżyc nadal schowany był za chmurami. Kontury drzew były ledwie widoczne, a kilka metrów nad ziemią unosiła się gęsta mgła, tak gęsta, że można by ją kroić nożem. Szum wiatru był wyraźnie słyszalny. Delikatnie poruszał bujanym, skrzypiącym fotelem na ganku, konarami drzew i niewielką lampą, wiszącą przy tylnym wejściu do domu.
            Obłoki powoli rozstępowały się, ukazując pełny księżyc, który rzucał srebrną poświatę na twarz Evelyn. Wyglądała jak porcelanowa lalka, jedna z wielu w sporej kolekcji jej babci. Pojedyncze kosmyki okalały jej twarz. Długie, ciemne rzęsy rzucały cień na jej policzki. Ciało miała rozluźnione, a ręce złożone jak do modlitwy, położone pod głową, jako podparcie. W dłoni wciąż zaciskała wisiorek siostry. Oddychała miarowo i spokojnie, nie wiercąc się przy tym, jak zazwyczaj.
            Okno pod wpływem wiatru lekko się uchyliło, przez co temperatura w pokoju nieco spadła. Na ciele Eve pojawiła się gęsia skórka. Mimo to nie obudziła się. Tamtej nocy miała naprawdę mocny sen.
            Kilka liści wpadło do pokoju. Zaraz po tym, do środka wpełzł jakby cień, lub czarna mgła, o bliżej nieokreślonym kształcie. Powoli zbliżało się do łóżka Eve, aż w końcu zaczęło przybierać ludzką postać, lecz twarz była wciąż niewidoczna. Istota pochyliła się nad dziewczyną.
— Tak bardzo mi cię brakowało…— rzekł i położył coś błyszczącego na komodę, tuż przy łóżku, po czym rozpłynął się w powietrzu. Evelyn wzdrygnęła się. Fala zimna oblała jej ciało. Momentalnie otworzyła oczy. Jej oddech był przyśpieszony. Rozejrzała się po całym pokoju, nie wiedząc, co chce zobaczyć. Jednak nie ujrzała niczego nowego, żadnego człowieka. Jeszcze będąc w śnie czuła się jakby obserwowana. To uczucie nie należało do najprzyjemniejszych, ponieważ wyczuwała w tym wszystkim coś dziwnego. Gdy już się uspokoiła, usiadła na łóżku. Spojrzała na okno, przez które widziała pełnię księżyca. Kontem oka dostrzegła, że coś drobnego mieni się na komodzie. Wzięła do ręki srebrny łańcuszek. Jej źrenice momentalnie się rozszerzyły, a usta lekko zadrżały. Druga połówka naszyjnika Elizabeth, wyszeptała z niedowierzaniem.
 ***
              Kilka pierwszych lekcji, Eve spędziła nad rozmyślaniem nad zeszłą nocą. Jakim cudem druga część wisiorka znalazła się na komodzie? Przecież Elizabeth miała tylko jedną, tą, którą Evelyn ściskała w dłoni podczas snu. Nie wiedziała, do kogo należała druga połówka, siostra nigdy jej o tym nie wspominała…
              Eve przejechała palcami po łańcuszku. Uważnie przyglądała się połówce serca, na której wygrawerowany był napis, a raczej jego fragment „Thee”. Druga część słowa musi być na tym drugim, pomyślała. Jednak zdała sobie sprawę, że teraz nie odkryje, jaki wyraz tworzą dwie połówki serc, ponieważ tę znalezioną należącą do jej siostry, zostawiła w domu.
— Panno Simmons, czy ja pani przeszkadzam? — spytał z ironią pan Richard.
Dziewczyna jakby oprzytomniała i pokręciła głową. Profesor odchrząknął i wrócił do omawiania tematu, jakim był Michał Anioł i jego dzieła sztuki. Eve słuchała, jak powiadał o freskach w Kaplicy Sykstyńskiej. Mówił z pełnym zaangażowaniem i fascynacją. Łatwo można było dojść do wniosku, że to, co robi, sprawia mu przyjemność. Był to nauczyciel sumienny, kochający swoją pracę, a takich niewielu było w tej szkole. Lekcje historii sztuki, jako jedne z nielicznych sprawiały Ev jakąkolwiek przyjemność.
             Nagle usłyszała cichy brzdęk. Coś niewielkiego spadło na podłogę. Był to jej długopis. Podnosząc go, rozejrzała się po sali. W sąsiednim rzędzie, ławkę przed nią, siedział Blake. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z jego obecności. Prędzej była zajęta sprawą z wisiorkiem. Teraz miała idealną okazję, żeby mu się przyjrzeć, tym razem jeszcze dokładniej, niż ostatnim razem. Ubrany był w bordowy t-shirt, czarną bluzę z kapturem i ciemne jeansy, z delikatnymi przetarciami. Uwagę Eve przykuła nieskazitelna cera i wyraźne rysy twarzy, które połączone ze sobą dawały oszałamiający efekt. Mimika jego twarzy była neutralna. Z uwagą wsłuchiwał się w wykład profesora Richarda, a może coś innego zajmowało jego myśli – sama tego nie wiedziała.
             Przez całą lekcję spoglądała na niego kilkukrotnie. Za każdym razem jego twarz była skupiona, a jego spojrzenie jakby odległe. Albo przepisywał coś do zeszytu, albo słuchał profesora, od czasu do czasu postukał palcami w blat ławki. Eve sama nie wiedziała, dlaczego tak go obserwuje. Chodź nie wzbudził w niej pozytywnych uczuć, była ciekawa jego i tej aury tajemniczości, która nie odstępuje go na krok nawet, gdy zachowuje się jak małolat.
             Lekcja dobiegła końca. Evelyn wyszła z sali, po czym skierowała się do swojej szafki. Schowała tam wisiorek, by przypadkiem nigdzie go nie zgubić. Był dla niej za cenny, a nosząc go na szyi mogła ryzykować jego kradzieżą. Łańcuszek nie należał do najzwyklejszych. Wykonany z srebra, tak samo jak połówka serca, którą dodatkowo zdobiły drobne kryształki. Napis – a raczej jego część, wygrawerowany był ładną, estetyczną czcionką. „Thee”, powtarzała w myślach. Co to może być za słowo? Nie potrafiła sobie odpowiedzieć.
             Wyszła na dziedziniec. Pogoda niezbyt dopisywała. A Eve łudziła się, że ładna pogoda pozostanie w Forks jeszcze na trochę. Cóż, nic nie trwa wiecznie. Usiadła na schodach, tam gdzie zwykle i otworzyła szkicownik, który wcześniej wyjęła z szafki. Przerwa była długa, bo trzydziesto minutowa, więc stwierdziła, że zdąży narysować coś w miarę przyzwoitego. Głowiła się, co mogłaby naszkicować. W pośpiechu chwyciła za telefon i otworzyła galerię zdjęć. Chwilę szukała tego konkretnego, które chciała uwiecznić na papierze. Przesuwając kolejne fotografie, w końcu znalazła to upragnione. Ona i David patrzący sobie w oczy. Zastanawiała się, czy jest w stanie narysować siebie, będącą szczęśliwą z osobą, którą kochała nad życie, a teraz jej już z nią nie ma…Miała ochotę się rozpłakać, jednak wstrzymała się przed tym, ponieważ była w szkole. W domu już dawno dałaby upust swoim emocjom, lecz nie tu, gdzie jest pełno ludzi. Nienawidziła okazywać bólu, jaki odczuwała. W szczególności obcym. Jednak doskonale zdawała sobie sprawę, że nie uda jej się utrzymywać tej powłoki do końca życia. Wiedziała, że kiedyś upadnie i bała się, że nikt nie będzie w stanie pomóc jej się podnieść. Zamknęła szkicownik i wróciła do szkoły. Na korytarzu spotkała Alice.
— Ten chłopak…nie pamiętam jego imienia…pytał o ciebie. Podobno musisz mu coś oddać — powiedziała łagodnym tonem.
— Faktycznie — westchnęła cicho. Nic więcej nie dodając, ruszyła przed siebie. Alice zrobiła to samo. Eve nie zamierzała szukać Blake’a. Stwierdziła, że prędzej czy później sam się nawinie. Długo nie musiała czekać. Natknęła się na niego przy sali biologicznej, rozmawiającego z dwojgiem zapewne kolegów. Już chciała go zaczepić, gdy w ostatniej chwili zrezygnowała, wymijając go. Na jej nieszczęście, rozpoznał ją i zawołał. Stanęła i odwróciła się, wywracając oczami.
— Chciałbym odzyskać swoją własność — cień uśmiechu przemknął przez jego twarz.
— Chodź – powiedziała Eve, prowadząc chłopaka do swojej szafki. Wyciągając z niej okulary Blake’a, niechcący strąciła wisiorek, który z cichym brzdękiem wylądował na podłodze. Evelyn szybko go podniosła i zaczęła obracać w palcach połówkę serca. Zauważyła, że chłopak dziwnie przygląda się biżuterii, którą trzyma w dłoni.
— Co tak patrzysz? — burknęła z poirytowaniem.
— Nie, nic...Po prostu — W jego oczach było widać niedowierzanie, jakby zobaczył coś, czego się nie spodziewał – Zresztą nieważne – Machnął ręką i odszedł, gdy rozbrzmiał dzwonek. To wszystko robi się coraz bardziej dziwne…

***
             Wysoki białowłosy chłopak przemierzał korytarz Mrocznego Domu. Zachodził w głowę, gdzie podziewa się jego brat bliźniak. Nie widzieli się od paru dni, co bardzo go niepokoiło. Mieli przecież do wykonania misję i to nie byle, jaką i nie błahą.
             Mijał po drodze znajome istoty, z którymi często wdawał się w dyskusję, grał w pokera, a czasem i nawet żartował.
— Meliso, wiesz gdzie jest mój brat? — odezwał się do dziewczyny siedzącej wraz z innymi na kanapie.  Miała na sobie długą, czarną suknię z dość sporym dekoltem, a na jej szyi gościł naszyjnik z czarnych klejnotów. Gdy wstała, odciągnął ją nieco od towarzystwa.
— Niestety nie, Stefanie. Nie widziałam go odkąd opuścił Dom, czyli tyle samo, co ty.
— Wydaje mi się, że chce odsunąć mnie od naszej misji. Jak zwykle chce zrobić wszystko po swojemu. Niedoczekanie jego — powiedział z zaciśniętą szczęką.
— Jakby nie było, od dziecka ze sobą rywalizowaliście. Szczerze mówiąc, nie zdziwiłabym się, gdyby okazało się to prawdą — wyznała.

— I w tym problem. Musimy działać razem. Inaczej Morgan wpadnie w gniew, a ja wolę nie mieć z nim żadnych konfliktów. Wystarczy mi szrama na plecach, którą mi sprezentował. 
— Myślałam, że się go nie boisz…
— Bo tak jest. Ale, po co mi oszpecone ciało? A doskonale wiesz, że blizny po jego cięciach nie znikają.
— Narcystyczne podejście, nie powiem…
— Cóż, może i masz racje. Jedno jest pewne, zachowanie mojego brata jest niewątpliwie głupie i nie pochwalam go. Nawet nie wie, kim jest dziewczyna, której szukamy.
— A ty wiesz?
— Może — odparł po chwili, odparzając znajomą niepewnym spojrzeniem
— Jak zawsze tajemniczy.
— Cóż, o niektórych sprawach nie powinno mówić się głośno. Ściany mają uszy, a już tym bardziej w tym domu — zauważył.

           Przeczesał perłowe włosy palcami, obrócił się na pięcie i oddalił od rudowłosej. Podążał ciemnymi korytarzami, które były oświetlone blaskiem niewielkich, słabych żarówek, aż trafił do swojego pokoju. Tylko czekać, aż nasz plan się powiedzie i dziewczyna wpadnie w nasze ręce, przemknęło mu przez myśl, zanim pogrążył się we śnie.

Od autorki ; Przepraszam Was bardzo, że rozdział jest taki krótki. Jednak chciałam zakończyć w tym momencie, nie przeciągając rozdziału bardziej. Skończyłam na tym, przedstawiając nowych bohaterów, o których być może za niedługo będzie więcej. Pozdrawiam cieplutko :*

piątek, 2 października 2015

Rozdział 7

            W końcu, pomyślała. W końcu wiedziała, jak się nazywa. Blake. Blake Fortescu. To brzmiało tak harmonijnie.  Imię bardzo do niego pasowało. Tajemnicze, równie jak on sam.  Jej zielone oczy w świetle słońca, przybrały barwę malachitu, a niewielkie drobiny w tęczówkach odznaczały się srebrem. W tym momencie wyglądała, jakby nosiła soczewki.
— Dobrze w końcu znać imię osoby, która tak mnie denerwuje — burknęła, wystawiając ciało na działanie słonecznych promieni.
— A ja poznam twoje?
— Nie wiem, czemu byś miał je poznać. Nie lubię cię, irytujesz mnie swoim stylem bycia.
Ten słysząc to uśmiechnął się pod nosem i spojrzał na nią przenikliwie. Simmons przeszedł dreszcz. Miał piękne, przyciągające uwagę oczy, okryte ciemno brązowymi, długimi rzęsami. Często zastanawiała się, po co chłopcom takie rzęsy, skoro wielu dziewczynom z pewnością by lepiej służyły.
— No proszę, jaka zadziorna. To akurat dobra cecha, po części.
— Przestaniesz w końcu wytykać mi moje dobre i złe cechy i pójdziesz stąd!? — Policzki Eve zrobiły się czerwone, a oczy pociemniały. W gniewie zmarszczyła czoło, tworząc na jego powierzchni delikatne poziome zmarszczki.
— Pójdę, bo tego chcę, a nie, bo ty mi każesz — uśmiechnął się kpiąco.
— Doskonale!
         Chłopak wstał z gracją ze schodów i z rękoma w kieszeniach ruszył wolnym krokiem do wnętrza budynku. Nie wyglądał na urażonego, wręcz przeciwnie. Miał ubaw z całej sytuacji. Jeszcze zobaczymy, pomyślał ostatni raz patrząc na dziewczynę z figlarnym uśmieszkiem.
 Eve uspokoiła się. Policzki znów miały kremowy kolor, a oczy ponownie zabłysnęły szmaragdową zielenią. Powoli wciągnęła powietrze. O dziwo, oddychała miarowo, jednak gdzieś głęboko czuła jeszcze zdenerwowanie i pewne wątpliwości. Blake nie zachowywał się, jak tamtego sobotniego wieczora. Owszem, miał w sobie tę samą tajemniczość, ale nigdy by nie powiedziała, że zachowywał się dziwnie. Był po porostu szalenie irytujący. A wtedy, przy Malbbery Street, czuła osobliwą, mroczną aurę, aż włoski jeżyły się na jej karku, a teraz…jedyne, co przy nim odczuwała to zdenerwowanie, złość i uczucie lekkiego dyskomfortu. Nic więcej.
***
          Lekcje dobiegły końca. Wraz z dźwiękiem dzwonka sale lekcyjne opustoszały, a zaraz później też i korytarze. Wszyscy wracali do domu. Eve jednak nie śpieszyła się zbytnio. Szła wolnym krokiem z plecakiem w stylu vintage, przewieszonym na jednym ramieniu. Nie uśmiechało się jej wracać do domu. Bardzo przypominał jej teraz o bracie, o wspólnie spędzonych razem latach i o Elizabeth. Coś zakuło ją w sercu, nie pierwszy raz od kilkunastu miesięcy. Gdyby można było zmienić bieg wydarzeń, rozmyślała. Może wszystko byłoby wtedy inne, być może lepsze. Nadal miałaby kochającą się, kompletną rodzinę, a David by żył. Niestety, nikt, ani nic nie jest w stanie cofnąć czasu i zmienić tamtych wydarzeń, choćby nie wiem, jak by się chciało. Eve ubolewała nad tym.  Niekiedy obwiniała się o to, że nie może nic z robić z tym, co przytrafiło się jej siostrze. To był wypadek, ale mimo to czuła wyrzuty sumienia, chodź przez śmiercią Elizabeth wcale się nie pokłóciły. Pamiętała doskonale tamten wieczór. Rudowłosa wybierała się na osiemnaste urodziny do swojej najlepszej przyjaciółki Rose. Evelyn pamiętała, jak bardzo chciała, żeby została. Jednak dziewczyna nie zmieniła planów i odjechała wraz z dwoma znajomymi do domu solenizantki. Nie dojechali na miejsce. Zaledwie dwie godziny później matka sióstr – Teresa, otrzymała telefon ze szpitala i poinformowała o krytycznym stanie Elizabeth i jej kolegów…
Dość!, krzyknęła w myślach, nie mogę o tym myśleć, nie mogę…
Przyśpieszyła nieco kroku. Jej serce biło szybciej. Oczy zmieniły barwę na ciemniejszą, a usta ułożyły się w wąską linię. Poprawiła plecak, podrzucając go lekko na ramieniu. Słońce świeciło w jej oczy, które mimowolnie zmrużyła. Żałowała, że nie wzięła ze sobą swoich okularów przeciwsłonecznych, które kupiła na wakacjach w Miami.
          Mając oczy prawie, że zamknięte, znów poczuła znajome perfumy, z nutą imbiru i pieprzu. No nie, pomyślała. Spoglądając przez ramię ujrzała wysoką postać z brązową czupryną, przyciemnionymi okularami na nosie i szelmowskim uśmiechem malującym się na ustach. Szybko odwróciła się i zaczęła iść przed siebie. Poczuła dotyk na swoim nadgarstku. Nie był jak żelazny uścisk. Był nadzwyczaj delikatny.
— Poczekaj — powiedział spokojnym tonem.
— Nie zamierzam — wyrwała rękę z jego uścisku i szła dalej. Chłopak szedł z nią ramię w ramię. — Odczepisz się w końcu? — spytała, kładąc rękę na czole, by móc na niego spojrzeć, nie narażając przy tym oczu na działanie słonecznych promieni.
— Chyba przydałyby ci się okulary — zachowywał się jakby nie usłyszał, co dziewczyna do niego mówiła. Za to zdjął swoje lenonki i podał je dziewczynie. Eve utkwiła wzrok w jego dłoni, wystawiającej do niej przedmiot. Ponownie spojrzała na chłopaka, z którego twarzy nie umiała wiele wyczytać. Jak nigdy dotąd.
—  Wezmę je tylko, dlatego, że moje oczy ich potrzebują, a nie, dlatego, że robisz taką minę — Wzięła okulary i założyła na nos. Od razu lepiej, przeszło jej przez myśl. Dziewczynie wydawało się, że przez chwilę brunet oczekiwał podziękowań, a gdy zrozumiał, ze ich się nie doczeka, uśmiechnął się, jak dla niej, uroczo.
— Poznam wreszcie twoje imię? — spytał po chwili ciszy, przeczesując palcami swoje brązowe włosy.
— Co ci tak na nim zależy?
— Chcę wiedzieć, jak nazywa się największa złośnica w szkole — zaśmiał się krótko. Szatynka milczała przez moment. Miała ochotę znów się wzburzyć, jednak nie zrobiła tego, ponieważ nie chciała dawać Fortescu powodów do satysfakcji. Niech już stracę, niech pozna moje imię, zaśmiała się w duchu.
 — Evelyn — odparła obojętnym tonem, któremu po kilku sekundach towarzyszył już drobny uśmieszek. Blake zauważył to i też się uśmiechnął. Jego oczy błyszczały się w blasku słońca. Teraz, gdy miała na sobie okulary przeciwsłoneczne, kontem oka mogła uważniej mu się przyjrzeć.
 Ubrany był w luźną bokserkę i przetarte jeansy. Ramiona okrywała czarna, skórzana kurtka, którą po chwili ściągnął. Jej oczom ukazał się prześwitujący pod koszulką, srebrny łańcuszek i muskularne ramiona. Spojrzała nieco wyżej, na jego twarz. Kwadratowa szczęka, z płytkim dołeczkiem w brodzie i nieco głębszymi w policzkach, gdy się uśmiechał. Zaznaczone kości policzkowe i podbródek. Ciemne krzaczaste brwi, w kolorze kawy. Oczy porównywalne do dwóch oszlifowanych obsydianów, gdzie ciężko było zobaczyć krawędź między źrenicą a tęczówkom. Włosy w artystycznym nieładzie, które często zarzucał do tyłu. Był po prostu piękny…
— Myślisz, że nie wiem, że cały czas mi się przyglądasz? — odezwał się w końcu.
— Wcale nie — powiedziała lekko spłoszona i ukryła twarz za ścianą kasztanowych włosów — Nie wiem, o czym mówisz.
— Wstydliwa, …kto by pomyślał.
— Przestaniesz w końcu? Denerwujesz mnie — burknęła. Nie była w stanie pojąć, czemu ciągle się jej czepia.
— Podoba mi się to, jak się złościć, ale czasami mogłabyś być łagodniejsza. Nikt nie lubi żmij.
— Nie jestem żmiją, po prostu mnie irytujesz, to różnica. Każda dziewczyna byłaby zła, jakby jakiś obcy chłopak wciąż zawracał jej głowę.
— Polemizowałbym.
— Jestem…nietypowa — Spojrzała na niego z obojętnym wyrazem twarzy.
— Już się bałem, ze powiesz „inna”, jak wszystkie dziewczyny.  To by było mało kreatywne – Przeczesał włosy palcami.
Evelyn przemilczała to. Wtem usłyszała znany dźwięk. Odwróciła się i zobaczyła autobus nadjeżdżający na przystanek. Migiem pognała do pojazdu. Za sobą usłyszała zdanie brzmiące podobnie, jak „Tylko się nie przewróć!”. Zdyszana usiadła na siedzeniu przy oknie. Jej serce biło bardzo szybko. Była w stanie usłyszeć jego dudnienie. Szlag! Mam jego okulary, nagle zdała sobie sprawę i uświadomiła tym samym, że znów będzie musiała się z nim spotkać, by oddać mu jego własność. Cicho westchnęła na tą myśl. Jakby mało jej było problemów.
     W domu czekała na nią niemiła niespodzianka. Dylan, chciała powiedzieć, lecz zabrakło jej tchu. Chłopak siedział spokojnie popijając czarną kawę. Odkąd pamiętała zawsze pił ją bez mleka i cukru…
Szatyn spiął się odrobinę, co dziewczyna od razu zauważyła. W jego oczach widziała ból, złość i bezsilność. Nie były takie jak zawsze, w kolorze mlecznej czekolady. Były ciemniejsze. W dodatku miał je podkrążone, a włosy zmierzwione, jakby dopiero, co wstał. Odstawił ostrożnie filiżankę na solidny dębowy stół, który był częścią tego salonu od czasów jego dzieciństwa; jego i Eve.
— To ja już pójdę. Dziękuję za kawę, mamo — Pożegnał Teresę uściskiem, po czym minął siostrę, lekko się o nią ocierając. Dziewczyna znów poczuła ukłucie w okolicy serca. Dylan zdjął płaszcz z wieszaka w korytarzu i opuścił dom.
Dziewczyna miała zamiar udać się na górę, gdy przeszkodziła jej w tym matka.
— Eve, pozwól tu na chwilę.
W milczeniu szatynka podeszła do Teresy, krzyżując ręce na piersiach. Kobieta usiadła na sofie i poklepała miejsce obok, dając córce do zrozumienia, żeby również spoczęła. Evelyn zrobiła to niechętnie.
— Dlaczego potraktowałaś tak Dylana?
Eve dalej milczała. Nie, dlatego, że chciała być nieznośna, tylko, dlatego, iż nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. Sama nie była w stanie wyjaśnić, czemu czasem zachowuje się tak, a nie inaczej.
— Posłuchaj teraz uważnie — Jej wzrok był bardzo poważny — Wiem, jak ci ciężko po tych latach. Przeżyłaś dwie tragedie, rozumiem to. Ale nie potrafię pojąć, dlaczego winisz Dylana, za jedną z nich. Przecież to był wypadek, on też mógł zginąć, nie pomyślałaś o tym? Myślisz, że zrobił to celowo? Że celowo odebrał komuś życie, narażając przy tym swoje? Naprawdę masz takie zdanie o swoim bracie?
— On nie jest moim bratem.
Po tych słowach Eve poczuła siarczyste pieczenie na policzku. Dotknęła bolącego miejsca, które było niesamowicie ciepłe. Nie do wiary, pomyślała. Matka ją spoliczkowała. Obraz jej rodzicielki, która nigdy nie podniosła na nią ręki, rozbił się na drobne kawałki, jak szklanka, którą strąciła dzisiejszego ranka.
— Eve, ja…
Evelyn wstała z sofy i pognała do swojego pokoju, zamykając się w nim na klucz. I pomyśleć, że chciała otworzyć się na nowo przed rodziną. Przynajmniej spróbować. Spróbować żyć, jak kiedyś. Niedoczekanie, powiedziała pod nosem.
***
  Noc była inna, niż zazwyczaj. Przynajmniej Eve się tak zdawało. Nieboskłon ozdabiał sierpowaty księżyc, który zdaniem dziewczyny, świecił dziś niezwykłym blaskiem. Zwykle wpadał on w odcienie bladej żółci, teraz jednak był wyraziście srebrny, jak ostrze miecza. Była to miła dla oka odmiana, chodź nieco dziwna. Księżycowi na niebie, rzecz jasna, towarzyszyły także drobne, iskrzące się punkty. Gwiazdy.
 Eve, jak zwykle siedziała na parapecie. Chłodny wiatr muskał jej poczerwieniałe policzki.  W świetle księżyca, jej twarz wydawała się jeszcze bledsza, niż zwykle.
  Znów wróciła wspomnieniami do przeszłości. Wbrew wszystkiemu, lubiła powracać do dzieciństwa i do czasów, w których była naprawdę szczęśliwa. Wtedy czuła, że ma wszystko. Kochającą rodzinę, przyjaciół, po prostu wszystko, o czym może marzyć nastoletnia dziewczyna. Wszystko zmieniło się po śmierci Elizabeth. W domu nie było już tak radośnie, bo największa śmieszka zniknęła z niego bezpowrotnie. Każdego dnia Eve odczuwała brak siostry. Gdy wstawała rano, nie słysząc jej melodyjnego śmiechu, gdy jadła śniadanie, nie słysząc już jej dowcipów, gdy siedziała w ogrodzie, nie czując jej obecności, której wtedy tak bardzo pragnęła. Chciała cofnąć czas, chodź wiedziała, że to niemożliwe. Chciała chodź na chwilę znów mieć ją przy sobie, usłyszeć jak wymawia jej imię, jak się śmieje, jak mówi, że ją kocha. Poczuć, jak kładzie jej rękę na ramieniu, jak swoimi włosami łaskocze jej policzki. Tak bardzo jej tego brakowało. Mimo że Dylan próbował jej pomóc, odtrącała go od siebie. Zupełnie go zbywała, jakby nie istniał. Teraz wiedziała, że uczyniła istną potworność, traktując w ten sposób brata. Zbyt skupiła się na opłakiwaniu Elizabeth, nie dostrzegając, że na świecie zostali ludzie, którzy tak samo jak ona, kochali ją. Jednak zaraz potem ujrzała obraz matki, która uderza ją w twarz i wszystkie jej rozmyślania rozprysły się, jak bańka mydlana. Złapała się za policzek, w który trąciła ją rodzicielka. Wciąż był ciepły. Serce zakuło ją boleśnie, jakby wbito w nie igłę, setki igieł. Po jej ciele przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Spojrzała w niebo. Księżyc powoli przysłaniały chmury, przez co blask na jej twarzy stopniowo bledną, aż znikną w chwili, gdy satelita Ziemi całkowicie zniknął za obłokami. Dziewczyna zeskoczyła z parapetu na skrzypiącą podłogę i położyła się na łóżku, przykrywając się szczelnie kołdrą. Długo usiłowała zasnąć, wiercąc się, próbując znaleźć odpowiednią pozycję.

 Coś podkusiło ją, by zajrzeć pod łóżko. Spod niego wyciągnęła orzechową szkatułkę, a z niej srebrny medalik należący do Elizabeth. Zacisnęła go w dłoni, a następnie zamknęła oczy. Poczuła, że powoli oddaje się w objęcia Morfeusza.