piątek, 31 lipca 2015

Rozdział 4

Tego dnia pogoda nie dopisywała. Z gęstych, szarych chmur, formujących na nieboskłonie coś w rodzaju muru, siąpiły krople deszczu, które głucho uderzały w okno pokoju Evelyn. Woda cienkimi stróżkami spływała po tafli szkła, by następnie przenieść się na rogi parapetu i kapać na, i tak zardzewiały już holenderski rower.
  Mruczenie i delikatne skrobanie pazurkami drewnianych nóżek łóżka, obudziły młodą amerykankę. W momencie, w którym chciała otworzyć oczy, coś jej to uniemożliwiło. Mianowicie, mała, futrzana, brązowo-biała kulka, która położyła swój puchaty ogon na twarzy dziewczyny. Eve kichnęła mimowolnie, przez co kocurek, który jej towarzyszył, spadł z miękkiego materaca, wydając głośne miauknięcie. Pupil spojrzał na właścicielkę z wyrzutem, jednak po chwili znów znajdował się na łóżku, tym razem na kolanach brunetki.
  Zegar wskazywał godzinę dziesiątą czterdzieści. Evelyn cieszyła się, że jest weekend, gdyż w innym razie spóźniłaby się do szkoły, co wiązałoby się z nieusprawiedliwionymi godzinami. W momencie, gdy spojrzała w okno, jej uciecha spowodowana nadejściem soboty, zmniejszyła się. Liczyła na neutralną pogodę, w której mogłaby wyjść, na co najmniej godzinny spacer. Niestety, dziś było to raczej nie możliwe, by zrealizować owy plan, nie rozchorowując się przy tym.
  Dziewczyna pochwyciła w swoje dłonie, jeden z kryminałów, zajmujący stałe miejsce na dębowej półce, przytwierdzonej nad łóżkiem i zaczęła czytać, od fragmentu, na którym skończyła ostatnio.
***
  George i Teresa siedzieli w salonie, czekając na gościa, z którym mieli przedyskutować szczegóły wczorajszej rozmowy. Zanim opróżnili swoje filiżanki z kawą, do drzwi ktoś zapukał. Był to nie, kto inny, jak Job’s, niosący ze sobą jakąś reklamówkę.
— Witaj, Chris — odezwał się mężczyzna i podał dłoń nowoprzybyłemu.
— Dzień dobry, panie Simmons. — Obdarował go najszczerszym uśmiechem, na jaki było go stać.
— Proszę, wejdź. — Zachęcił George, gestykulując prawą ręką.
  Cała trójka zasiadła na sofie. Job’s wyjął z reklamówki, jakąś książkę. Jak się okazało, był to swego rodzaju podręcznik, pomagający rodzicom radzić sobie w różnych sytuacjach.  Na jego widok małżeństwo obdarzyło się nawzajem pytającym spojrzeniem.
— Chris, po co nam ta książka? — Spytała lekko zdziwiona Teresa.
— W tym podręczniku, zapisane są cenne rady, które mogą się przydać w przypadku Eve. Książkę mam od znajomej, mającej również nastoletnią córkę.
— Rozumiemy twoje dobre chęci, ale wątpimy, iż to cokolwiek da…
— Przeczytajcie chodź kilka rozdziałów. Tylko o to proszę.
— W porządku. A my mamy inny pomysł. Otóż rozmawiałam z dyrektorem szkoły i w internacie, przynależnym do ów placówki, jest kilka wolnych miejsc. Gdyby tak Evelyn wysłać właśnie tam?  Nie mielibyśmy do niej daleko, a byłaby pod okiem odpowiednich ludzi.  Ich pedagog jest uważany za bardzo dobrego. Dodatkowo prowadzi zajęcia z uczniami potrzebującymi wsparcia – wyjaśniła Teresa z niepewną miną. Nie była przekonana, czy ten pomysł może poskutkować.
Christopher natomiast zamyślił się, jakby analizował, czy ten pomysł jest na tyle dobry, by mógł wypalić. Ostatecznie wymienili ze sobą jeszcze kilka zdań i wspólnie podjęli decyzję, po czym Job’s musiał opuścić dom państwa Simmons, gdyż dostał telefon z komendy. Dzwonił jego szef, z prośbą o szybki przyjazd.  Przed tym jeszcze pożegnał się z rodzicami Evelyn, posyłając im delikatny uśmiech, który swoim ciepłem ogrzewał serca innych.
***
  Popołudnie zdawało wlec się w nieskończoność. Przez głowę Evelyn przemknęła myśl, że jeżeli tak dalej pójdzie, to jeszcze dziś skończy czytać kryminał, który wypożyczyła niedawno ze szkolnej biblioteki. W momencie przerzucenia kolejnej kartki, usłyszała szczęk kluczy. Ktoś wyszedł z domu. Dziewczyna podeszła do okna i spojrzała na podwórze. Jej rodzice właśnie odjeżdżali swoim czarnym autem.  Wzruszyła ramionami i wróciła do swojej poprzedniej czynności, jaką było zagłębienie się w sprawę morderstwa dwudziestopięcioletniej gosposi państwa Carterów.
  Uroczy kocurek Eve, co jakiś czas przemykał przez jej pokój, unosząc dumnie swój puszysty ogon. Niekiedy wskakiwał na łóżko i patrzył na właścicielkę swoimi zielonymi ślepiami, jakby chciał przekazać jej jakąś wiadomość. Wtem zaczął miauczeć, co z każdą chwilą stawało się coraz bardziej nieznośne. Dziewczyna westchnęła ciężko i oderwała się od lektury, by nakarmić swojego pupila.
— To nieprawdopodobne, co chwilę coś jesz — powiedziała lekko rozdrażniona, gdy podała zwierzęciu miskę z kocią karmą.
  Korzystając z okazji, że znajdowała się w kuchni, sobie też przygotowała drobny posiłek. Jednak po przełknięciu kilku kęsów kanapki, odczuwała poczucie sytości. Nie mogła skupić się na jedzeniu, bo jej głowę zaprzątał świstek z adresem ulicy, który dał jej ciemnooki. Zastanawiała się, po co ma go znaleźć? Czego od niej chce? Wyglądało to, na coś w rodzaju żartu, a tylko jej nie było do śmiechu. W pewnym momencie już sama nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć, dlatego postanowiła się przewietrzyć. Godzina była jeszcze młoda, więc udała się do biblioteki, w celu znalezienia nowych, ciekawych pozycji, które byłyby godne przeczytania. W jednej z alejek, w której znajdowały się romanse, napotkała Alice, jak zwykle w dobrym nastroju. Blondynka uprzejmie przywitała się z Eve, po czym zniknęła za kolejnym regałem.
  Brunetka po półgodzinnych poszukiwaniach znalazła trzy książki, których zarówno okładka, jak i opis fabuły bardzo przypadły do gustu. Położyła lektury na ladzie i okazała kartę czytelnika, bibliotekarce, pani Jenkins.
— Witaj, Eve. Dziś tylko trzy książki? Hmm,…ale za to bardzo dobre. Masz gust. Przeczytałaś już ten kryminał, który ci poleciłam? Mam jeszcze w zanadrzu kilka, z pewnością trafiających w twoje gusta — mówiła entuzjastycznie. Evelyn zawsze dziwiła się, skąd w tej staruszce tyle empatii i radości. Była niesamowicie obeznana we wszelkich nowościach literackich, także zawsze doradzała dziewczynie wypożyczenie książki godnej uwagi.
— Złotko, jakiś chłopak się tobie przygląda. Znasz go? Głupie pytanie, skoro tak na ciebie patrzy, to z pewnością się znacie! — Skarciła się, za swoje roztrzepanie.
  Evelyn odwróciwszy się, ujrzała tego samego chłopka, który wręczył jej adres, zaledwie wczoraj. W jednej chwili zadrżała, a wzrok przeniosła na podłogę. Zupełnie nie rozumiała, czemu tak zareagowała. Ponownie spojrzała na chłopaka, a raczej w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą stał. Teraz była tam jedynie mieszanka tlenu i azotu, zwana potocznie powietrzem.
  Chciała spytać pani Jenkins, czy widziała może, gdzie podział się ten chłopak, lecz ta też zniknęła jej z pola widzenia. Słowo daje, czy ci ludzie mają jakieś nadprzyrodzone moce? Pojawiają się i znikają…
  Szybkim krokiem opuściła bibliotekę, po drodze czytając jedną z wypożyczonych książek.

  To było istne szaleństwo. Podstępem zostałam zaciągnięta do teatru, w którym odbywał się pokaż czarodziejskich sztuczek. Nigdy nie wierzyłam w magię, zawsze doszukiwałam się różnych linek i rekwizytów, które zdemaskowałyby pseudo magika. Nie poszłabym tak, gdyby nie moja najlepsza przyjaciółka, która jest wręcz zafascynowana tego typu rzeczami. Początkowo występ przebiegał dość sprawnie. Można by powiedzieć, że nawet mnie zaciekawił.
— A teraz poproszę, którąś z pań z widowni — odezwał się grubym głosem wzbudzającym tajemniczość.
  Na ochotniczkę zgłosiło się kilka kobiet, lecz wybrano moją przyjaciółkę Elizabeth. Magik zamknął ją w kufrze, po czym machnął kilka razy różdżką, wymawiając bezsensowne słowa, które nie brzmiały nawet jak zaklęcia. Gdy otworzył skrzynię, była ona pusta – standardowy początek. Cała widownia zaczęła klaskać, z wyjątkiem mnie. Następnie przyszła pora na odczarowanie, jak to zwykle bywa przy tego typu sztuczkach. Mężczyzna wykonał te same gesty i ponownie otworzył skrzynie. Wciąż była ona pusta. Na twarzy magika dostrzegłam jakby zakłopotanie, zmartwienie i zdezorientowanie. Czyżby poszło coś nie tak? Pomyślałam w tamtej chwili, że to niedorzeczne. Przecież to tylko trik. To nie dzieje się naprawdę. Gdzieś jest jakieś podwójne dno, czy też skrytka, a ten facet gra zakłopotanego, żeby zasiać ziarno paniki. Tak, na pewno tak.
  Szatyn po raz ostatni wykonał machnięcia różdżką i otworzył kufer. Na telebimach ukazało się wnętrze drewnianej skrzyni, a w jej środku kartka, zapisana czerwonymi napisami;
„ Magia to nie przelewki. Jedna już odeszła, która następna?”
  Widownię wypełniły piskliwe krzyki strachu. Wszyscy w panice pognali do wyjścia, łącznie ze mną. Moją głowę zaprzątała myśl, gdzie jest teraz Elizabeth? Czy słowo odeszła jest równoznaczne, z tym, że nie żyje?
­— Nie, to nie może być prawda — powtarzałam sobie, płacząc. Wszyscy stali przed budynkiem teatru. Najwidoczniej chcieli się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Po kilku minutach przyjechała policja. Wraz z psami tropiącymi przeszukali teren, lecz Elizabeth nigdzie nie było…
  Książka, którą trzymała w rękach, momentalnie wypadła jej z ręki, na skutek zderzenia się z jakąś osobą.
— Przepraszam, zapatrzyłem się — powiedział chłopak. Dziewczyna uniosła wzrok i zobaczyła Jeremy’ego, znajomego ze szkoły. Już chciała zrobić awanturę, o przerwanie jej czytania, gdy zobaczyła jego wyraz twarzy. Momentalnie odechciało jej się sprzeczek. Chłopak najwidoczniej nie był w humorze. Mówił z wyczuwalnym rozdrażnieniem w głosie, a jego oczy były podpuchnięte i zaczerwienione. Zapewne wkuwał nocą do poniedziałkowego testu z historii. Nie najlepiej wygląda…
— Jeszcze raz przepraszam, a teraz muszę iść. Narazie —burknął i odszedł szybkim krokiem w stronę biblioteki.
Co się dziś z tymi ludźmi dzieje!?
  Podniosła książkę z ziemi i otrzepała ją z brudu. Stwierdziła, że zbyt ryzykownym jest czytanie jej na dworze, dlatego schowała ją do torby, z myślą, że doczyta przerwany fragment będąc w domu.
  Zaczęło się ściemniać. Eve przyśpieszyła kroku. W oddali widziała swój dom, w którym teraz światła na dole były wszędzie zapalone. Zwykle paliło się jedynie w korytarzu i kuchni.
Oho, chyba mamy gości
  Weszła do środka, cicho zmykając za sobą drzwi. W salonie zobaczyła rodziców w towarzystwie Jobs’a i jakieś kobiety. Nie miała ochoty dowiedzieć się, kim jest owa ciemnowłosa i dlaczego wszyscy zaprzestali rozmów, gdy tylko weszła do pomieszczenia. Spojrzała na wszystkich beznamiętnym wzrokiem i powędrowała na górę. Tam czekał na nią Zefir, skulony na łóżku, który zamruczał, gdy tylko weszła do pokoju. Odłożyła torbę na nocny stoliczek. Po przebraniu się, zajęła miejsce na marmurowym podokienniku, uprzednio otwierając na oścież okno. Fala chłodnego i orzeźwiającego wiatru otuliła jej ciało, wywołując delikatną gęsią skórkę.
  Niebo tamtego wieczoru było prawie, że bezgwieździste. Jedynie miejscami można było dostrzec niewielkie, srebrne punkciki na granatowy firmamencie. Dopełnieniem tego obrazu, był, rzecz jasna, księżyc.
— Od czego by tu zacząć… — rzekła niepewnie.– Nie wiem, co robić. Wszystko wydaje się takie szalone i zastanawiające. Ludzie zachowują się dziwnie, nawet moi rodzice. Gdy tylko weszłam do domu, przerwali swoją rozmowę. W tamtej chwili mało mnie to interesowało, lecz teraz nabrałam podejrzeń. Niezbyt rozumiem, o co w tym wszystkim chodzi. I jeszcze ten chłopak…Czego on może chcieć? Dlaczego wciąż pojawia się i znika? Zupełnie jakby miał jakieś nadnaturalne zdolności…Nie! To niemożliwe, przecież takie rzeczy nie istnieją. Z każdym dniem coraz bardziej się w tym wszystkim gubię i nikt nie jest w stanie mi pomóc…
  Wtem poczuła nieprzyjemny chłód. Nie potrafiła zdefiniować uczuć, które wtedy nią władały. Z pewnością czuła się nieswojo. Na łóżku wciąż leżał skrawek papieru z adresem wyznaczonym przez bruneta. Dziewczyna głowiła się nad tym, czy udać się w tamto miejsce. Rozważała wiele scenariuszy z najróżniejszymi zakończeniami, jednak coś w głowie mówiło jej, że ma tam pójść. Nie protestowała, gdyż już po kilku minutach była poza domem.  Z racji tego, iż noc była jeszcze młoda, wsiadła w autobus, który zawiózł ją prawie do celu.    Niepewnym krokiem przemierzała alejkę domów jednorodzinnych, przyglądając się każdemu po kolei. 18, 19, 20, 21, 22. Jest – wyliczała, aż natrafiła na odpowiedni numer. Gdy spojrzała na budynek, przełknęła ślinę. Dom był okropnie zaniedbany. Schody były zniszczone i spróchniałe, a okiennice zabrudzone. Z parapetów już dawno odprysła biała farba. W jednej części budynku brakowało rynny.  Otworzywszy bramkę, Eve towarzyszył hałaśliwy, piskliwy dźwięk zardzewiałego metalu.  Powoli stąpnęła na spróchniały schodek, potem na kolejny i jeszcze kolejny, tak dochodząc do drzwi, które były w niewiele lepszym stanie. Nie fatygowała się, by je otworzyć, gdyż te zrobiły to same. Dziewczyna cicho jęknęła i weszła do środka. Przemierzała korytarz, aż natrafiła na zagracony salon. Centymetrowa warstwa kurzu oblepiała każdy mebel i wywoływała u Eve napad kichania. Wtem światła zapaliły się. Teraz wyraźnie widziała wszystkie przedmioty tonące w kurzu, w tym też fortepian stojący na środku pokoju.
— Jednak przyszłaś. Już myślałem, że cię tu nie zobaczę — odezwał się niski, męski, dobrze znany dziewczynie głos. Dziewczyna rozejrzała się, by zlokalizować miejsce, w którym stał posiadacz owego głosu.  Zobaczyła go, opierającego się o zakurzoną, drewnianą barierkę na piętrze. Chłopak patrzył na nią z rozbawieniem, co dodatkowo ją rozdrażniło.
— Czego chcesz? — burknęła, obdarzając go srogim spojrzeniem.
— Niczego — odparł, uśmiechając się.
— Kpisz sobie ze mnie?
— Ależ skąd. Po prostu chciałem cię zobaczyć. Dlaczego wybrałem to miejsce? Cóż, mam do niego sentyment, a poza tym, chciałem sprawdzić, jak zareagujesz na takie otoczenie. Chyba nie tak źle, prawda? — Posłał jej swoje przenikliwe spojrzenie. Jego oczy odbijały złotawe światło wydobywające się z lekko zakurzonych lamp.
— Jesteś nienormalny. — Stuknęła się palcem w czoło. — Po co chciałeś mnie widzieć? Nie rozumiem cię.— Pokręciła głową z rezygnacją.

— Nie musisz. — Skrzyżował ręce na piersiach i uśmiechnął się łobuzersko. W tamtej chwili światła zgasły, a dziewczynę przeszył dreszcz. Nie chciała zostać w tym miejscu, więc wybiegła pośpiesznie z budynku, pozostawiając w głowie pełno myśli, które teraz chaotycznie wirowały w jej wnętrzu.

sobota, 11 lipca 2015

Rozdział 3

   Poranek w Forks nie różnił się niczym od wczesnego wieczoru. Te same szarawe niebo i chłodny wiatr, otulający konary drzew. Tylko świergot pojedynczych ptaków pojawiających się rano, był wyznacznikiem pomagającym rozróżnić porę dnia.
   W pokoju młodej amerykanki panował półmrok. Okno, które było szczelnie zamknięte, skutecznie tłumiło dźwięki dochodzące z dworu. Evelyn subtelnie poruszyła ręką, kładąc ją tuż przy głowie. Kąciki ust opuszczone w dół, jak i lekko zmarszczone czoło świadczyły o jej smutku. Nie było to żadną nowością. Zanim uniosła swoje delikatne powieki, przełknęła ślinę. Przez chwilę przyzwyczajała wzrok do panującej ciemności, by po chwili ujrzeć kontury drewnianych mebli, zdobionych mosiężnymi uchwytami. Dziewczyna podniosła się do pozycji siedzącej i skierowała nogi na podstarzałą podłogę, która pod wpływem nacisku jej stóp wydała charakterystyczne skrzypnięcie. Spojrzała na srebrną tarczę zegara, której wskazówki, w tamtej chwili, wskazywały godzinę siódmą trzydzieści. Eve szybko ubrała się i zeszła do kuchni. Na miejscu przygotowała sobie skromne śniadanie, po czym wróciła się do sypialni po plecak, o którym zapomniała. Pośpiesznie opuściła rodzinne domostwo, by zdążyć na czas. Przemierzała las pewnym i zdecydowanym krokiem, jednocześnie patrząc pod nogi, by znów nie potknąć się przypadkowo o korzeń wystający z ziemi. Drogę umilały jej piosenki zespołu Three Days Grace, których dziewczyna słuchała już od bardzo dawna.
– Nareszcie –  powiedziała pod nosem, gdy ujrzała sporych wielkości ceglany budynek, będący jej szkołą. Miejscem, do którego musiała przychodzić pięć razy w tygodniu, by wysłuchiwać bezsensownych rozmów rówieśników zakłócających przebieg lekcji. Gdyby nie oni, o wiele bardziej lubiłaby to miejsce.
– Cześć Evelyn – przywitała się jak zwykle, chyba jedna z najmilszych osób w tej szkole – Alice. Zawsze rozpromieniona blondynka o poszarzałych, niebieskich oczach. Na jej blado-różowych ustach bardzo często gościł szczery uśmiech. Ubierała się skromnie. Czarna spódnica przed kolano była niezbędną częścią jej garderoby. Na jej szczupłych nogach, odkąd Evelyn pamięcią sięga, zawsze gościły albo baleriny, albo podniszczone czarne trampki. Włosy miała ciągle spięte w wysokiego kucyka, a rzęsy malowała cieniutką warstwom tuszu. Dziewczyna nie licząc na odpowiedź ze strony brunetki, zaczęła kierować się w stronę schodów prowadzących do wnętrza placówki.
   Eve jeszcze chwilę stała przed wejściem do szkoły, gdy rozbrzmiał dzwonek oznajmiający rozpoczęcie zajęć.
– Widzimy się na lekcji – rzekła Alice, uprzednio odwracając się w stronę Simmons i udała się pośpiesznie do sali historycznej. Brunetka natomiast skierowała kroki w stronę szkolnych szafek. Wśród wielu czerwonych skrytek, szukała swojej o numerze 198. Po znalezieniu i wyciągnięciu z niej książek, udała się na lekcje chemii. Usiadła na tym samym miejscu, co zwykle, czyli w ostatniej ławce pod oknem. W sali siedzieli już wszyscy uczniowie. Niektórzy mierzyli dziewczynę swoim spojrzeniem, lecz ona na to nie reagowała. Przywykła do takiej reakcji na jej osobę. Wtem nieznośne piski i rozmowy ustąpiły miejsca błogiej ciszy. Do sali wszedł profesor. Jedynie na jego lekcjach panowała harmonia. Był to surowy i konsekwentny człowiek, aczkolwiek miły w stosunku do uczniów, którzy uważali na jego lekcjach. Mężczyzna przywitał się z uczniami, po czym zaczął sprawdzać obecność.
– Johnson.
– Jestem.
– Smith.
– Obecny.
– Simmons – spojrzał na dziewczynę. Ta uniosła delikatnie dłoń, na znak obecności, po czym mężczyzna postawił w dzienniku haczyk.
– Fortescu – rozejrzał się po sali, poprawiając równocześnie swoje niesfornie układające się siwe włosy.
– Gdzież podziewa się pan Fortescu – chrząknął poirytowany - Chodzi do tej szkoły zaledwie trzy dni, a już sobie folguje. No nic. Otwórzcie podręczniki na stronie 214, dziś tematem naszej lekcji będą aminokwasy.
Poprawił swoje małe, kanciaste okulary i począł sporządzać notatkę na kredowej tablicy.
                                                                       ***
Po skończonych trzech pierwszych lekcjach, Eve udała się na dziedziniec. Usiadła na zimnych, kamiennych schodach i zaczęła czytać książkę. Po przeczytaniu zaledwie sześciu stron, odłożyła lekturę do plecaka. Jedna myśl nie dawała jej spokoju. Mianowicie, kim jest Fortescu? Z pewnością nowym uczniem, bo przecież dziewczyna zauważyłaby jego wcześniejszą obecność. Tłumaczyła sobie tą sytuację faktem, iż nie było jej w szkole ponad tydzień, ponieważ chorowała. Tak, to ma sens. Z tą myślą wstała i udała się na lekcję biologii, która miała rozpocząć się za dwie minuty. Z uwagi na to, że placówka była dość duża, dziewczyna musiała iść szybkim krokiem, by zdążyć na czas. Przemierzając jeden ze szkolnych korytarzy, w pewnym momencie poczuła pulsujący ból w klatce piersiowej i głowie. Chwilę później znajdowała się na ziemi.
– Najmocniej przepraszam. Śpieszyłem się – odezwał się zakłopotany chłopak. Evelyn uniosła głowę, w celu sprawdzenia, kim jest osoba, która ją potrąciła. Wtem wybałuszyła oczy ze zdumienia, a jej wargi lekko się rozwarły. Ujrzała parę czarnych jak węgiel oczu, w których gościły drobne iskierki. Doskonale znała te tęczówki. To ten sam chłopak... Te samo przeszywające spojrzenie i seksowne rysy twarzy. Teraz jednak nie wyglądał tak przerażająco, jak tamtego dnia w lesie. Tylko, co on tu robi? 
– Evelyn, zapraszam na lekcje - Dziewczyna usłyszała skrzeczący, nieprzyjemny dla ucha głos nauczycielki biologii - pani Simon. Przetarła odruchowo oczy i spojrzała w miejsce, w którym stoi tajemniczy chłopak, a raczej stał, ponieważ teraz znajdowało się tam jedynie powietrze. Kompletnie zbiło ją to z tropu. Czyżbym miała zwidy? Zdezorientowana pośpiesznie weszła do sali i zajęła trzecią ławkę w środkowym rzędzie. Rozłożyła potrzebne książki na ławce, po czym poczęła słuchać profesor Simon, opowiadającej o genetyce, będącej tematem dzisiejszej lekcji. Jednak nie była w stanie skupić się na informacjach, jakie chciała przekazać pani profesor. W jej głowie wciąż wisiał obraz przystojnego bruneta, o intrygujących, czarnych oczach. Kompletnie nie rozumiała swojego zachowania i przesadnej fascynacji jego osobą. A może to wytwór mojej wyobraźni? Przez tą samotność zaczynam tracić zmysły…
   Lekcja dobiegła końca. Uczniowie wyszli z sali w ekspresowym tempie. Evelyn zgarnęła ze stołu wszystkie swoje rzeczy i włożyła je do czarnego, skórzanego plecaka. Mijając ławki, spojrzała na panią Simon, siedzącą przy biurku, która przeglądała dziennik należący do jej klasy. Dziewczyna już miała wychodzić, gdy do jej uszu dobiegł skrzekliwy głosik nauczycielki. Momentalnie stanęła w miejscu i powoli odwróciła się w stronę biolożki.
Eve, sprawdziłam twój test, który pisałaś tydzień temu. Dostałaś z niego ocenę bardzo dobrą. Powiem ci coś, co i tak pewnie od dawna wiesz. Bardzo pozytywnie wyróżniasz się na tle klasy. Mimo, że jesteś bardzo wycofana ze społeczeństwa, to drzemie w tobie niesamowity potencjał. Szkoda byłoby go zmarnować – uśmiechnęła się lekko.
Amerykankę bardzo zaskoczyło to wyznanie. Pani Simon zawsze uważana była za osobę nieprzyjemną, wydającą się nie lubić młodzieży. Przynajmniej dla większości uczniów.
  Dziewczyna odpowiedziała nauczycielce bladym uśmiechem, który był nieco wymuszony i udała się w stronę drzwi wyjściowych. Po przekroczeniu progu, jej nos zaatakowała woń potraw, przygotowywanych na stołówce. Dziewczyna od razu ruszyła w stronę, z którego dochodził zapach. Wbrew pozorom jedzenie tam nie było niezjadliwe, wręcz przeciwnie. Wszystkie posiłki były naprawdę smaczne. Było tak za sprawą wspaniałego kucharza, pana Jeremy’ego – człowieka żyjącego pasją. Sześćdziesięciopięciolatek wiele serca wkładał w swoją pracę, za co był powszechnie szanowany w całej szkole.
– Dla panienki to, co zwykle? – Spytał uprzejmie starszy mężczyzna. Ta jedynie kiwnęła głową i odebrała od Jeremy’ego swój posiłek. Usiadła przy stole oddalonym nieco od pozostałych. Zawsze siadała sama. Od czasu do czasu ktoś się do niej przysiadał, jednak szybko rezygnował z jej towarzystwa, gdyż nie potrafił znieść milczenia Eve. Rozumiała to. W końcu, kto by chciał jeść w towarzystwie takiej osoby, jak ja?
 Jej rozmyślanie przerwał męski, zachrypnięty głos. Zapach jego cudownie intensywnych perfum, roznosił się wokół, wprowadzając Evelyn w błogi stan. Dziewczyna odwróciła się. Ujrzała po raz kolejny tego samego chłopaka. Odruchowo wróciła do swojej poprzedniej pozycji, powtarzając, że jest on tylko i wyłącznie wytworem jej wyobraźni. Po chwili poczuła delikatny dotyk na skórze jej dłoni. Na ten gest momentalnie zacisnęła rękę w pięść.
Znajdź mnie – powiedział jej na ucho i wręczył biały skrawek papieru, po czym bez słowa odszedł. Dziewczyna była zszokowana całą sytuacją. Wiedziała jedno. Ten chłopak istnieje naprawdę i nie jest wytworem jej fantazji. Ale czego on chce?
Nerwowo odgięła, poskładaną kartkę i przeczytała dane na niej zapisane. „22 Mayberry Street” Kojarzyła tą ulicę. Bywała tam niekiedy, gdy odwiedzała ciotkę, póki ta nie zmarła.
Postanowiła tam pójść, jeśli tylko znajdzie w sobie tyle siły. Teraz musiała wszystko starannie sobie przeanalizować. Poukładać w głowie wszystkie wydarzenia i rozmieścić je w odpowiednich szufladkach.

W pośpiechu opuściła szkołę i skierowała się na przystanek autobusowy. Pojazd nadjechał zgodnie z rozkładem i po dwudziestu minutach Eve dojechała na miejsce. Z przystanku ruszyła pewnym krokiem w stronę lasu. Ujrzawszy swój dom, mimowolnie uśmiechnęła się. Otworzyła zamek w drzwiach kluczem umieszczonym pod wycieraczką i udała się do swojego pokoju. Rozłożyła swoje ciało na wygodnym łóżku i wyjęła ze spodni skrawek papieru, podarowany przez chłopaka. „22 Mayblerry Street” – powtórzyła kilkakrotnie wpatrując się w bialutki sufit.