niedziela, 11 grudnia 2016
Jestem tu!
Cześć wszystkim! Tak, żyję, nie umarłam śmiercią tragiczną. Nie było mnie tu prawie rok, szmat czasu. Wymówka? Nowa szkoła, lenistwo, nowi znajomi, lenistwo, dużo nauki i jeszcze raz lenistwo. Ale, ale! To nie tak, że nic nie robiłam. Otóż zmieniłam całkiem koncepcję na to opowiadanie, pozmieniałam naprawdę wiele, ale myślę, że ta wersja, którą mam w głowie, a spisana została już ładnie w Wordzie będzie o stokroć lepsza od tej opublikowanej. Akcja rozkręci się znacznie szybciej niż ta tu, wlekąca się już 12 rozdziałów. Bohaterów będzie dużo, mam nadzieje, że chociaż kilku z nich nadałam charyzmy. Cóż, pozostaje mi tylko zapowiedzieć, że w nowym roku przybywam z historią pełną wymiarowych bohaterów, mam nadzieję, że niebanalnej akcji i fajnie wykreowanego świata. Buziaki!
czwartek, 3 marca 2016
Ogłoszenia!
Witam was, kochani. Jak już pewnie zdążyliście zauważyć, nie dodałam rozdziału od ponad miesiąca. Już się tłumaczę. Otóż istnieje jedno, jedyne słówko, sprawca tego zastoju w pisaniu. Egzamin. A ściślej rzecz biorąc; Egzamin Gimnazjalny. Wielu absolwentów gimnazjum mówi mi, że to pestka i nie mam się czym przejmować. Jednak jestem osobą strasznie znerwicowaną i wszelkie państwowe testy sprawdzające moją wiedzę napawają mnie strachem. Na całe szczęście, strach nie odebrał mi weny, ale niestety nie mogę jej w pełni uwolnić, ponieważ muszę powtarzać. Zostało mi trochę ponad miesiąc, także niewiele. Jestem zła na siebie, że zaczęłam dopiero teraz, ale cóż, mówi się trudno i żyje się dalej. Muszę zabrać się za angielski i matematykę. Przypuszczam, że te dwie dziedziny pójdą mi najgorzej (podstawowy angol będzie dość prosty, ale gorzej z rozszerzonym. E-maile to zło, pamiętajcie). Plus boję się jak to będzie z chemią i fizyką. Tak naprawdę, nie boję się tylko polskiego (Ciekawe, dlaczego....:D ) Mam nadzieję, że skutecznie się wybroniłam i zrozumiecie moją sytuację. Niestety muszę napisać egzamin jak najlepiej, żeby dostać się do mojego wymarzonego technikum weterynaryjnego. Ach, Raven weterynarzem, wyobrażacie to sobie? :D
Obiecuję wrócić krótko po egzaminach. To by było na tyle. Do następnej notki :*
Obiecuję wrócić krótko po egzaminach. To by było na tyle. Do następnej notki :*
niedziela, 24 stycznia 2016
Rozdział 12
Stefan przemierzał korytarze Mrocznej Twierdzy, w poszukiwaniu warsztatu fearie i zaklinał pod nosem czar ochronny, który niedawno został rzucony na wszystkie drzwi w zamku. Co miesiąc pokoje zmieniały swoje położenie, w efekcie Stefan, chcący wejść do swojej sypialni, wszedł do pokoju Melissy, zabawiającej się z jednym z podwładnych Morganowi wampirów. Warto nadmienić, że robiła to regularnie. Stefan nie raz znalazł się w takiej sytuacji, więc w milczeniu opuścił pokój wampirzycy. Wtedy przez pół dnia szukał drzwi do swojej izby, po drodze napotykając magiczne laboratorium, pokój feniksów oraz składzik z miksturami. Jednak teraz poszukiwał warsztatu, by dowiedzieć się, kiedy jego pierścień będzie gotowy. Niecierpliwił się bardzo, chodź starał się nad tym zapanować. Po trzech nieudanych próbach, chwycił za klamkę starych, butwiejących drzwi i pchnął je tak, że te uderzyły z hukiem w marmurową ścianę. Małe skrzaty pracujące na swoich stanowiskach podskoczyły ze strachu na krzesłach.
— Co ty wyprawiasz, idioto? — wrzasną niezbyt wysoki mężczyzna z brodą. Ubrany był w beżową, roboczą koszulę, gdzieniegdzie poplamioną i wyżartą przez eliksiry. Prawą rękę zdobiły blizny po poparzeniu przez feniksa.
— Przyszedłem po swój sygnet. Co innego mógłbym tu robić? — zakpił Stefan, rozglądając się wokół.
— Gdybyś jeszcze głośniej trzasną tymi drzwiami — Wskazał palcem w stronę wyjścia z warsztatu — twój sygnet już dawno leżałby potłuczony na posadzce — burknął rozzłoszczony — Skrzaty nie zabezpieczyły go jeszcze earis. Twój pierścień pękłby niczym tanie, malowane szkiełko, sprzedawane na ludzkich bazarach.
— Kiedy będzie gotowy? — Zlekceważył przestrogę mężczyzny.
— Jak już mówiłem — odparł wracając do swojego biurka — musimy zabezpieczyć go earis i symbolami. Czary też by się przydały. Jak spotkasz Altharisa, spytaj, czy ma chwilę, by tu podejść — rzucił oschle, bardzo dla niego charakterystycznie.
— Swoją drogą, dziwie się, że tak łatwo dałeś zniszczyć sobie pierścień — prychnął z pogardą — Bez niego czujesz z pewnością niewyobrażalny ból.. — Mówił z udawanym współczuciem,
— Swoją drogą, dziwie się, że tak łatwo dałeś zniszczyć sobie pierścień — prychnął z pogardą — Bez niego czujesz z pewnością niewyobrażalny ból.. — Mówił z udawanym współczuciem,
Stefanowi pociemniały oczy.
— Tak to jest, gdy sprzeciwia się Archaniołom...
W końcu nie wytrzymał.
— Zamilcz, nędzy fearie! — ryknął i w mgnieniu oka znalazł się przy stworzeniu, trzymając je za gardło. — Jeszcze jedno słowo, odnośnie mojego Upa... — Nagle w gardle poczuł suchość, nie mógł dopowiedzieć tego słowa, które sprowadziło go na dno i skazało na katusze.
Rozluźnił dłoń, zaciśniętą na szyi mężczyzny i opuścił izbę trzaskając drzwiami.
***
Była godzina siódma trzydzieści, kiedy Evelyn wyszła z internatu. Po drodze minęła barwny ogród, w którym niedawno była z Blake'm. U podnóża szkolnych schodów stanęła po zaledwie kilku minutach drogi. Spojrzała na zegarek, by sprawdzić, ile czasu zostało jej do rozpoczęcia biologi. Miała jeszcze szesnaście minut w zapasie.
Wolnym krokiem przemierzała korytarz, zatrzymując się przy swojej szafce, by wyjąć z niej potrzebne książki. Wtedy usłyszała czyjąś rozmowę. Doskonale znała te głosy. Wyjrzała delikatnie zza ściany i zauważyła Jared'a, Savanah'e i jej kuzynkę - Judy. Byli odwróceni do niej plecami, dlatego z łatwością mogła podsłuchać ich rozmowę. Z początku nie była pewna, czy powinna to zrobić, jednak ciekawość zwyciężyła nad głosem rozsądku.
— Zmieniła się — stwierdził Jared, podbierając dłonią podbródek. — Jeszcze bardziej niż po śmierci Lizz.
I nagle sobie uświadomiła, że dyskusja kręci się wokół jej osoby.
I nagle sobie uświadomiła, że dyskusja kręci się wokół jej osoby.
— Ja rozumiem, że dotknęła ją jego śmierć, ale bez przesady! — zabrała głos Judy — Minął rok, a ona wciąż się nie ogarnęła! To niedorzeczne.
— Nie siedzisz w jej głowie — zauważyła Savanah — Nie wiesz, co może czuć. Nie przeżyłaś tego, co ona.
— A może jesteś zazdrosna? — Nagle do rozmowy wtrącił się Ashley, który wyrósł przed nimi jak spod ziemi. Ubrany był w bordową, rozpinaną bluzę. Na jego twarzy malował się kpiący uśmieszek.
— Zazdrosna? — powtórzyła z niedowierzaniem dziewczyna.
— Nie udawaj! — parsknął śmiechem — Wszyscy wiedzą, ze durzyłaś się w Davidzie!
Ta wypowiedź zaskoczyła Eve. Nigdy nie pomyślałaby, że Judy mogła czuć cokolwiek do Davida, już nie wspominając o zakochaniu.
Ta wypowiedź zaskoczyła Eve. Nigdy nie pomyślałaby, że Judy mogła czuć cokolwiek do Davida, już nie wspominając o zakochaniu.
— T-to n-ie prawda! — próbowała się bronić, jednak daremnie.
— Może i Eve zachowuje się dziwnie — przyznał — i co prawda mogłaby już wrócić do normalności, ale jej zachowanie świadczy o tym, jak bardzo Go kochała — powiedział tonem dotąd Eve nieznanym — I wiesz co? Nie znam drugiej takiej, która kochałaby na tyle mocno, żeby po śmierci drugiej połówki stać się tak zamkniętą.
— Ludzie! To ona odwróciła się od nas, a nie my od niej! Czym się przejmujecie?
Dalszej części rozmowy nie była już w stanie usłyszeć. Momentalnie stała się głucha na wszelkie dźwięki dochodzące z zewnątrz. Nie pomyślałaby nawet, że wciąż jest obiektem rozmów dawnych przyjaciół. Nie mogła uwierzyć, że Judy tak źle się o niej wypowiada, natomiast Ash — chłopak, który nigdy szczególnie nie obnosił się z sympatią wobec niej — docenia jej oddanie Davidowi, mimo jego śmierci. Z jednej strony przeklinała dni, w których zmarli Lizz i David. Z drugiej strony zaś pomogło jej to dostrzec, z perspektywy czasu, kto tak naprawdę był jej przyjacielem, a kto chodzącym fałszem,
Przyjacielem...Ale czy kiedykolwiek byli dla niej przyjaciółmi? Trudno stwierdzić. Owszem, darzyła ich wszystkich sympatią, ale czy była to przyjaźń? Nie była w stanie stwierdzić. Za przyjaciół zawsze uważała dwie osoby — swoje rodzeństwo, czyli Dylana i Elizabeth. Tylko taką przyjaźń znała przyjaźń między rodzeństwem. Co prawda z nimi wszystkimi była w bliskich relacjach, jednak, najwidoczniej, nie aż tak bliskich, by osiągnęli miano przyjaciół. Niektórzy z nich byli naprawdę dobrymi znajomymi - przynajmniej Jared i Savanah. Judy też była w porządku, ale jak sie okazuje, z całą pewnością udawała sympatię do jej osoby. Co do tego nie miała wątpliwości. A Ash? Cóż...był typem człowieka, z którym ciężko nawiązać dobre relacje. Był to chłopak nieco specyficzny. Miewał swoje nastroje, nie trzeba było wiele, by wyprowadzić go z równowagi. Jednak swój rozum miał. Nie nadużywał alkoholu tak jak rówieśnicy, między innymi David. Często właśnie o to się kłócili. Ash kazał mu przestać wlewać w siebie procenty, a gdy ten go olał, chłopak zaczął się z nim wykłócać. Kończyło się to różnie. Czasem rozciętym łukiem brwiowym, czasem poszarpaną wargą. Jednak zawsze się godzili. Jak to w męskiej przyjaźni - dać sobie w ryj, pogodzić się , a potem udawać, ze nic się nie stało.
Eve zawsze miała wrażenie, że Ash przebywał z nią tylko ze względu na przyjaźń z Davidem, Nie czuła, żeby chłopak jakoś pałał do niej sympatią, a przynajmniej tego nie okazywał. Jednak patrząc na to, jakim typem człowieka był i z pewnością nadal jest, nie można było spodziewać się po nim wylewności. Dlatego to, co usłyszała z jego ust niesamowicie ją zaskoczyło. Przez chwilę jego słowa krążyły w jej myślach, jednak ulotniły się, gdy usłyszała, że coś uderza o ziemię. Książki od biologi. Całe towarzystwo odwróciło się, dostrzegając Eve. Cholera, przemknęło jej przez myśl. Stali jak wryci. Niektórzy z grymasem zdziwienia, inni pewnego zawstydzenia, czy też skruchy. Migiem pozbierała książki z podłogi, zamknęła szafkę i udała się na lekcje. Chcąc nie chcąc musiała przejść obok nich. Zrobiła to najszybciej, jak tylko umiała, byleby pozbyć się dziwnego wrażenia, że wszyscy na nią patrzą.
— Ev... — urwał Ashley, gdy dziewczyna weszła do sali.
Eve zawsze miała wrażenie, że Ash przebywał z nią tylko ze względu na przyjaźń z Davidem, Nie czuła, żeby chłopak jakoś pałał do niej sympatią, a przynajmniej tego nie okazywał. Jednak patrząc na to, jakim typem człowieka był i z pewnością nadal jest, nie można było spodziewać się po nim wylewności. Dlatego to, co usłyszała z jego ust niesamowicie ją zaskoczyło. Przez chwilę jego słowa krążyły w jej myślach, jednak ulotniły się, gdy usłyszała, że coś uderza o ziemię. Książki od biologi. Całe towarzystwo odwróciło się, dostrzegając Eve. Cholera, przemknęło jej przez myśl. Stali jak wryci. Niektórzy z grymasem zdziwienia, inni pewnego zawstydzenia, czy też skruchy. Migiem pozbierała książki z podłogi, zamknęła szafkę i udała się na lekcje. Chcąc nie chcąc musiała przejść obok nich. Zrobiła to najszybciej, jak tylko umiała, byleby pozbyć się dziwnego wrażenia, że wszyscy na nią patrzą.
— Ev... — urwał Ashley, gdy dziewczyna weszła do sali.
Dziwne uczucie nie ustąpiło. Siedząc już w ławce wciąż czuła na sobie wzrok innych. Próbowała odgonić od siebie to wrażenie i starała się skupić na lekcji. Nie wyszło. No bo jak tu skupić się na kodach genetycznych, gdy świat wywraca się o sto osiemdziesiąt stopni?
Eve nie była w stanie określić, co obecnie czuła. Czy złość, czy smutek, czy żal, czy obojętność. Wszystko zlało jej się w jedno.
— Ciekawe czy chodzi na grób Davida — Usłyszała czyiś głos za plecami. Był bardzo cichy, jednak zdołała go usłyszeć. Momentalnie poczerwieniała na twarzy ze złości. Kogo interesuje to, czy chodzę na jego grób!?
— Evelyn, coś się stało? — spytał nauczyciel, widząc grymas złości na jej twarzy. Cała klasa momentalnie spojrzała na dziewczynę. Jedni cicho chichotali, inni szeptali między sobą. Ash i Savanah jako jedyni nic nie mówili. Evelyn odwróciła się, sprawdzając kto siedzi za nią. Ławkę zajmowała Amy wraz z Bee. Nienawidziła tego pustego duetu i była prawie pewna, że to któraś z nich mówiła o niej i Davidzie.
— Nic, profesorze — odparła, siląc się na neutralny głos, wciąż patrząc na dwie szatynki - Po prostu ktoś tu interesuje się nie swoimi sprawami — zabrzmiało to tak, jakby zaraz miała opluć je jadem. Obie wzdrygnęły się nieznacznie, co uszło uwadze pana White'a, jednak nie uczniom, którzy zaczęli jeszcze intensywniej szeptać między sobą.
— Chyba niezbyt rozumiemy, może nas oświecisz? — Profesor poprawił swoje kwadratowe okulary.
— Nie, nie trzeba. Nie warto tracić czasu — odparła i wróciła do robienia notatek. Amy prychnęła na jej słowa, na co Eve miała ochotę się zaśmiać, lecz tego nie zrobiła.
— No cóż... — westchnął pan Withe i powrócił do omawiania lekcji.
Wtem oboje usłyszeli przeraźliwy trzask łamanego drewna, który zmroził krew w ich żyłach. Wiedzieli, że przybyli Oni. Obrócili głowy w kierunku korytarza. Drzwi wejściowe leżały w dwóch częściach na podłodze, osadzonej kurzem i pyłem. Do domu weszły dwie istoty. Ich skrzydła były czarne jak smoła, tak jak oczy, w których nie było widać dosłownie nic. Były jak pustka. Nie odbijały promieni światła, ani wizerunku drugiej osoby. Włosy jednego z nich były barwy platyny, drugiego zaś koloru węgla. Stanowiły kontrast między sobą, a jednak tworzyły całość. Jak znak jin jang. Oba Anioły dzierżyły w ręku srebrne laski, podobne do królewskich bereł.
— Gdzie dziewczyna? — przemówił jeden z nich, głosem przeraźliwie niskim, jeżącym włosy na karku.
George przełknął ślinę.
— Nie wiem o czym mówisz — Starał się, by jego głos zabrzmiał neutralnie.
Anioł przybliżył się do nich nieznacznie, niszcząc po drodze wszystkie napotkane meble. Zbił zdjęcia oprawione w ramkę, oraz przewrócił swoją laską regał z książkami.
— Gdzie dziewczyna? — powtórzył. Coraz bardziej zbliżał się do małżeństwa, których strach paraliżował od stóp do głów.
George znów przełknął ślinę. Tym razem głośniej. Jego lęk napawał Upadłych satysfakcją.
— No dalej — przemówił ciemnowłosy strażnik — Niecierpliwimy się — Założył ręce na klatkę piersiową, którą okalała czarna, jedwabna koszula.
— Uciekła — wydusił z siebie George. Starał się być przekonujący,
Anioły zaśmiały się bez krzty wesołości.
— Nas nie oszukasz, marny człowieku. Gadaj — przemówił stanowczo Upadły z platynowymi włosami. Drugi strażnik w tym czasie udał się na piętro, w poszukiwaniu naszyjnika. Stuknął laską w podłogę, a jej górna część zaświeciła słabym światłem. Uniósł ją wysoko i przemieszczał od lewej do prawej strony, w celu zlokalizowania naszyjnika. Bezskutecznie. Nie było go tu.
— Nie ma go — rzekł chłodno, będąc już na dole.
— Kogo nie ma? — odezwała się zdezorientowana Theresa.
— Raczej czego. Gdzie naszyjnik Rathiolithe? — zapytał Anioł, celując w nich laską.
— Przecież ten naszyjnik zaginął lata temu... — wyszeptał George.
— Przestań łgać! Dziewczyna dostała go w dniu narodzin. Tam gdzie naszyjnik, tam dziewczyna — Jego głos brzmiał niezmiernie enigmatycznie, a jego oczy przesączone były gniewem.
George nie wiedział, czy strażnicy mają dar telepatii, ale miał nadzieję, że nie. Mimo to — na wszelki wypadek — starał się odgonić myśli o Evelyn, by nie naprowadzić Aniołów na trop dziewczyny. Obecność mrocznych istot napawała strachem zarówno Georga, jak i Therese, która kurczowo trzymała się ramienia męża. Starała ukryć swoje zdenerwowanie, chowając się nieco za jego plecami. Przez większość czasu wzrok miała spuszczony, byleby nie patrzeć w oczy strażnikom. Gdy siedemnaście lat temu ojciec Evelyn mówił jej, co się wydarzy, nie brała tego aż tak bardzo do siebie. Twierdziła, że przed nimi jeszcze szmat czasu, kiedy nadejdzie dzień, w którym przyjdą po Eve. Jednak wszystkie te lata minęły jak z bicza strzelił, a Theresa nie zdołała się do tego odpowiednio przygotować.
— Luminosie, nie traćmy czasu — odezwał się drugi Upadły.
— A co z dziewczyną, Tenebrisie? Nie możemy wrócić bez niej — rzekł oschle, odwracając się plecami do małżeństwa. W tym czasie George zdołał nabazgrać na kartce papieru dwa zdania, zanim Anioł znów się odwrócił.
— Ruszcie się! — ryknął, mierząc w nich laską. W świetle słońca mieniła się we wszystkich kolorach. George przypuszczał zatem, że górna część przedmiotu składa się z oszlifowanych kawałków opalu.
Tenebris ruszył w kierunku Theresy i chwycił ją za ramię. Zanim George zdążył zareagować, Luminos pojawił się przy jego boku i również zacisną szorstką dłoń na barku mężczyzny. Wolną ręką Anioł nakreślił w powietrzu okrąg, a w jego środku krzyżujące się odcinki. Momentalnie nikły ślad okręgu zmienił się w czarną przestrzeń, w której środku wirowały czarne pióra. Widok ten przeraził śmiertelników, którym nigdy nie było dane zobaczyć tego nadnaturalnego zjawiska. Anioły pociągnęły małżeństwo za sobą, aż wreszcie zniknęli we wnętrzu portalu, który zaczął powoli się zamykać, by wreszcie całkiem się ulotnić, pozostawiając po sobie jedynie czarne pióro i skrawek papieru.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Witam, witam :D Przepraszam, że rozdział nieco krótki, jednak chciałam skończyć w tym miejscu ^^ Wybaczcie też, że zrobiłam sobie nieco długą przerwę w dodawaniu rozdziałów, jednak czas, a raczej jego brak się do tego przyczynił. Egzaminy tuż tuż, a ja muszę się przygotować, dodatkowo podciągnąć oceny z większości przedmiotów. Pozdrawiam ;)
***
George i Theresa siedzieli w salonie. Stres coraz bardziej zjadał ich od środka kawałek po kawałku, centymetr po centymetrze. Nie znali dnia ani godziny przybycia strażników. Wiedzieli tylko, że z pewnością się zjawią. Minęły ponad dwa tygodnie, odkąd Eve mieszkała w internacie, a jej energia przestała być wyczuwalna dla Świata Aniołów. George doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że to następstwo z pewnością nie zostanie przeoczone. Modlił się tylko, by nie znaleźli Evelyn. Tylko to się liczyło. Musiał dotrzymać obietnicy, danej przed laty przyjacielowi.Wtem oboje usłyszeli przeraźliwy trzask łamanego drewna, który zmroził krew w ich żyłach. Wiedzieli, że przybyli Oni. Obrócili głowy w kierunku korytarza. Drzwi wejściowe leżały w dwóch częściach na podłodze, osadzonej kurzem i pyłem. Do domu weszły dwie istoty. Ich skrzydła były czarne jak smoła, tak jak oczy, w których nie było widać dosłownie nic. Były jak pustka. Nie odbijały promieni światła, ani wizerunku drugiej osoby. Włosy jednego z nich były barwy platyny, drugiego zaś koloru węgla. Stanowiły kontrast między sobą, a jednak tworzyły całość. Jak znak jin jang. Oba Anioły dzierżyły w ręku srebrne laski, podobne do królewskich bereł.
— Gdzie dziewczyna? — przemówił jeden z nich, głosem przeraźliwie niskim, jeżącym włosy na karku.
George przełknął ślinę.
— Nie wiem o czym mówisz — Starał się, by jego głos zabrzmiał neutralnie.
Anioł przybliżył się do nich nieznacznie, niszcząc po drodze wszystkie napotkane meble. Zbił zdjęcia oprawione w ramkę, oraz przewrócił swoją laską regał z książkami.
— Gdzie dziewczyna? — powtórzył. Coraz bardziej zbliżał się do małżeństwa, których strach paraliżował od stóp do głów.
George znów przełknął ślinę. Tym razem głośniej. Jego lęk napawał Upadłych satysfakcją.
— No dalej — przemówił ciemnowłosy strażnik — Niecierpliwimy się — Założył ręce na klatkę piersiową, którą okalała czarna, jedwabna koszula.
— Uciekła — wydusił z siebie George. Starał się być przekonujący,
Anioły zaśmiały się bez krzty wesołości.
— Nas nie oszukasz, marny człowieku. Gadaj — przemówił stanowczo Upadły z platynowymi włosami. Drugi strażnik w tym czasie udał się na piętro, w poszukiwaniu naszyjnika. Stuknął laską w podłogę, a jej górna część zaświeciła słabym światłem. Uniósł ją wysoko i przemieszczał od lewej do prawej strony, w celu zlokalizowania naszyjnika. Bezskutecznie. Nie było go tu.
— Nie ma go — rzekł chłodno, będąc już na dole.
— Kogo nie ma? — odezwała się zdezorientowana Theresa.
— Raczej czego. Gdzie naszyjnik Rathiolithe? — zapytał Anioł, celując w nich laską.
— Przecież ten naszyjnik zaginął lata temu... — wyszeptał George.
— Przestań łgać! Dziewczyna dostała go w dniu narodzin. Tam gdzie naszyjnik, tam dziewczyna — Jego głos brzmiał niezmiernie enigmatycznie, a jego oczy przesączone były gniewem.
George nie wiedział, czy strażnicy mają dar telepatii, ale miał nadzieję, że nie. Mimo to — na wszelki wypadek — starał się odgonić myśli o Evelyn, by nie naprowadzić Aniołów na trop dziewczyny. Obecność mrocznych istot napawała strachem zarówno Georga, jak i Therese, która kurczowo trzymała się ramienia męża. Starała ukryć swoje zdenerwowanie, chowając się nieco za jego plecami. Przez większość czasu wzrok miała spuszczony, byleby nie patrzeć w oczy strażnikom. Gdy siedemnaście lat temu ojciec Evelyn mówił jej, co się wydarzy, nie brała tego aż tak bardzo do siebie. Twierdziła, że przed nimi jeszcze szmat czasu, kiedy nadejdzie dzień, w którym przyjdą po Eve. Jednak wszystkie te lata minęły jak z bicza strzelił, a Theresa nie zdołała się do tego odpowiednio przygotować.
— Luminosie, nie traćmy czasu — odezwał się drugi Upadły.
— A co z dziewczyną, Tenebrisie? Nie możemy wrócić bez niej — rzekł oschle, odwracając się plecami do małżeństwa. W tym czasie George zdołał nabazgrać na kartce papieru dwa zdania, zanim Anioł znów się odwrócił.
— Ruszcie się! — ryknął, mierząc w nich laską. W świetle słońca mieniła się we wszystkich kolorach. George przypuszczał zatem, że górna część przedmiotu składa się z oszlifowanych kawałków opalu.
Tenebris ruszył w kierunku Theresy i chwycił ją za ramię. Zanim George zdążył zareagować, Luminos pojawił się przy jego boku i również zacisną szorstką dłoń na barku mężczyzny. Wolną ręką Anioł nakreślił w powietrzu okrąg, a w jego środku krzyżujące się odcinki. Momentalnie nikły ślad okręgu zmienił się w czarną przestrzeń, w której środku wirowały czarne pióra. Widok ten przeraził śmiertelników, którym nigdy nie było dane zobaczyć tego nadnaturalnego zjawiska. Anioły pociągnęły małżeństwo za sobą, aż wreszcie zniknęli we wnętrzu portalu, który zaczął powoli się zamykać, by wreszcie całkiem się ulotnić, pozostawiając po sobie jedynie czarne pióro i skrawek papieru.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Witam, witam :D Przepraszam, że rozdział nieco krótki, jednak chciałam skończyć w tym miejscu ^^ Wybaczcie też, że zrobiłam sobie nieco długą przerwę w dodawaniu rozdziałów, jednak czas, a raczej jego brak się do tego przyczynił. Egzaminy tuż tuż, a ja muszę się przygotować, dodatkowo podciągnąć oceny z większości przedmiotów. Pozdrawiam ;)
niedziela, 13 grudnia 2015
Rozdział 11
Tymczasem George siedział w biurze, przeglądając
papiery, wpisując dane do komputera i popijając popołudniową kawę, która była
częścią jego rytuału. Pierwsza czarna z rana, a w trakcie dnia druga z mlekiem.
W gruncie rzeczy
praca sekretarza w dużej korporacji nie była najgorsza — jedynym minusem była
monotonia. Ciągła i uciążliwa monotonia. Nie mógł jednak narzekać. Płacono mu
dobrze, szefa miał nadzwyczaj dobrego…czego chcieć więcej? Dokończył parę czynności i spojrzawszy na zegar uznał, że pora się zbierać.
W domu czekała już na
niego Teresa, siedząca w salonie przy regale z książkami. Twarz miała skupioną,
pogrążoną w zadumie.
— Nad czym tak myślisz? — spytał zachrypniętym głosem, przekraczając próg pokoju.
— Nad tym, czy robimy dobrze… — Spojrzała na niego spod
krótkich, farbowanych henną rzęs.
— Tereso…- westchnął głęboko, odwieszając marynarkę na
wieszak — Mieliśmy inne wyjście? — zrobił pauzę, jakby zastanawiał się nad tym, co powiedzieć — Powiemy,
że uciekła…Nie znajdą jej — dodał po chwili pełen przekonania dla swojej
wypowiedzi.
— Uważasz, że są na tyle głupi? Proszę cię… — prychnęła
pogardliwie.
— Znasz lepsze rozwiązanie? Przynajmniej na razie jest
bezpieczna — Był nieco pobudzony, co zdradzała jego bogata gestykulacja.
— No właśnie. Na razie – zaznaczyła — A co potem? Co jak
strażnicy przybędą? Co im powiemy? I tak ją znajdą…jej energia jest zbyt dla
nich wyczuwalna — wytłumaczyła, chodź wiedziała, że George doskonale zdaje
sobie sprawę z powagi sytuacji.
— Internat jest chroniony. Zadbałem o to — rzekł stanowczym
tonem — Nie znajdą jej, możesz mi wierzyć na słowo – zapewnił sięgając po jedną
z książek leżących na regale.
Lecz Teresa się nie uspokoiła. Wciąż była pełna obaw.
Martwiła się o bezpieczeństwo Eve. Przed laty obiecała ją chronić i chciała
dotrzymać danego słowa.
***
— Nie uważam, żebym potrzebowała twojej pomocy — syknęła ze
złością.
— Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo się mylisz — odpowiedział z
nutą tajemniczości, która zjeżyła jej włoski na karku. Często właśnie tak
reagowała na jego sposób mówienia. Było w nim coś intrygującego.
— Po prostu nie potrzebuję łaski i użalania się — odpowiedziała mniej pewnie niż przedtem. Próbowała patrzeć mu w oczy, jednak
intensywność jego spojrzenia ją onieśmielała. Stała krok od niego ze wzrokiem
utkwionym gdzieś w przestrzeni.
— To nie tak – powiedział po chwili, co sprawiło, że znów na
niego spojrzała. Musiała znacznie podnieść głowę, ponieważ był bardzo wysoki — To
nie łaska, ani użalanie. Przez to, co wydarzyło się wczoraj mam obowiązek dopilnować, by nie stało się to po raz kolejny.
— Cóż za honorowość — wtrąciła po chwili z kpiącym
uśmieszkiem.
— Tak mnie nauczono – odpowiedział twardo.
Po chwili ciszy znów się odezwał.
— I tak będziesz tu miała zajęcia z psychologami.
— I tak nic im nie powiem… - Nie dawała za wygraną.
— I tak będziesz musiała. Daj sobie pomóc — spojrzał na nią, a ona nie wiedziała,
jak ma się zachować. Czy być niedostępną, czy może faktycznie „dać sobie
pomóc”. Nie mogła jednak lekceważyć tego, co chłopak dla niej zrobił. Obronił
ją, więc miała u niego dług wdzięczności. Ostatecznie westchnęła i kiwnęła głową, po czym pożegnała
się z Blake’m i weszła do pokoju.
— Alice? — spytała zaskoczona, gdy ujrzała drobną blondynkę, siedzącą na łóżku i czytającą jakąś książkę.
— Więc to ty jesteś moją współlokatorkom? — zadała, uśmiechając się przy tym.
Eve kiwnęła głową, chodź nie było to zbyt potrzebne.
*2 tygodnie później*
Pierwsze czternaście dni w obcym miejscu minęło Evelyn nieco
burzliwie. Nie mogła przyzwyczaić się do dzielenia pokoju z kimś innym, nie
udzielała się na sesjach terapeutycznych. Nie miała ochoty dzielić się swoimi
przeżyciami z kimś zupełnie obcym. Pamiętnik jej wystarczał, chodź i jego
zaniedbała. Wpisy nie pojawiały się już codziennie, a raz na trzy dni. Nawet
kartka papieru nie była w stanie ujarzmić jej myśli, które krążyły wokół tak
wielu spraw. Jak do tej pory, rodzice odwiedzili ją tylko raz. Było nawet miło.
Myślała, że gdy ich zobaczy skoczy im na szyję z tęsknoty, ale tak się nie
stało. Przyjechali, zamienili kilka zdań i wrócili do domu. Nie tak wyobrażała
sobie to spotkanie. Rodzice stawali się dla niej coraz bardziej obcy, a ona nie
mogła uchwycić momentu, w którym wszystko zaczęło się sypać. Czy stało się to
przed jej ucieczką? Czy może po? Może wydarzyło się coś innego? Nie umiała
pozbierać myśli. Natłok refleksji znacznie ją przytłoczył. Pewne odciążenie
dawał jej Blake, do którego w pewnym stopniu się zbliżyła. Nie mogła jeszcze nazwać go przyjacielem, ponieważ nigdy szybko nie łapała kontaktu z ludźmi. Chodź z nim było
ciut inaczej, wciąż miała opory. Mimo wszystko pomagał jej w miarę możliwości.
Przez ostatnie dwa tygodnie znosił jej chimery z mniejszym, bądź większym
zapasem cierpliwości, co i tak zasługiwało na wyróżnienie. Była mu za to
wdzięczna.
Oboje poznali się lepiej, co też poprawiło ich relacje.
Evelyn nie zdawała sobie sprawy, że chłopak może być tak doskonałym słuchaczem.
Chodź wciąż mówiła mu niewiele – bo było to zaledwie kroplą w morzu jej
zmartwień – liczyła na to, że w końcu otworzy się bardziej. Próbowała nad sobą
pracować, co nie do końca jej wychodziło, ale przynajmniej się tego podjęła.
Nie uszło to uwadze Blake’a, który zachęcał ją do dalszej pracy nad sobą. Był
naprawdę miły i pomocny. Jednak nie zmieniła zdania co
do tonu, z jakim potrafił się wyrażać. Wciąż czuła w nim tę niesamowitą
tajemniczość.
On też niewiele mówił jej o sobie, można by powiedzieć, że prawie
nic, przez co wydawał się jeszcze bardziej enigmatyczny. Raz czy dwa napomknął o
ciotce i to wszystko. Czasem zdawało jej się, że jest taki sam jak ona.
Pogubiony, skrywający sekret, próbujący zatuszować swoje prawdziwe uczucia.
Byli podobni pod tak wieloma względami, a przynajmniej tak się jej wydawało.
Lecz wiele innych rzeczy nie dawało jej spokoju. Gdy za
każdym razem widziała Blake’a, przypominał jej tamtego białowłosego chłopaka z
Mayberry Street. I chodź przedtem zrzuciła to na swoją wybujałą fantazję bądź
zbyt realistyczne sny, to nie mogła dalej się zwodzić. Przecież dostała od niego adres,
a tego nie mogła sobie wymyślić. Bądź co bądź, nie wierzyła w tak wielkie
zdolności swojego umysłu i umiejętność płatania tak osobliwych figli. Ten chłopak istniał i był piorunująco podobny do
Blake’a. Różnił się jedynie kolorem włosów. Kim jest? Tak bardzo chciała
poznać odpowiedź na to pytanie.
Nie wiedziała, jak traktować te wszystkie zdarzenia.
Czasem czekała, aż ktoś wyjdzie z ukrycia krzyknie „Witaj! Jesteś w ukrytej
kamerze!”. Niestety, tak się nie stało, a jej problemy wciąż pozostawały
niewyjaśnione.
Sobotnie
południe Eve spędziła w pokoju wraz z Alice. Przez ostatnie dni zaczęły
rozmawiać ze sobą więcej, co Eve uważała za wielki sukces. Al była bardzo
sympatyczną dziewczyną, więc może to dlatego tak szybko zaczęły nadawać na
podobnych falach. Gust muzyczny miały bardzo podobny, na co Eve w życiu by nie
wpadła. Alice sprawiała wrażenie spokojnej, skromnej dziewczyny, lubującej się
w klasycznych utworach. Kto by pomyślał, że jest oddaną fanką Three Days Grace?
Z pewnością nie Evelyn.
— Idziesz dziś gdzieś ? — spytała Alice, leżąc na swoim łóżku
i popijając gorzką herbatę.
— Chyba tak, przejdę się po parku — odpowiedziała po chwili
flegmatycznym głosem, wciąż świdrując wzrokiem bialutki sufit.
— Z Blake’m? — dopytywała z ciekawością. Dawna Eve już dawno
by się zirytowała, ponieważ nie lubiła wtrącania się w jej sprawy, jednak teraz
nie widziała powodu, żeby cokolwiek ukrywać. Tym bardziej, że Alice była jej
współlokatorką i Eve polubiła ją.
— Yhym — kiwnęła głową, zwracając się w stronę dziewczyny — A ty masz jakieś plany?
— Raczej nie — pokręciła markotnie głową, podchodząc do okna — Poczytam sobie, może pójdę na dzisiejsze dodatkowe zajęcia z malarstwa — Odstawiła kubek na parapet i usiadła przy biurku.
— Nie chciałabyś pójść ze mną i z Blake’m? —zaproponowała po
chwili Evelyn, siadając i rozczesując włosy szczotką.
— Nie chciałabym się wam narzucać — odpowiedziała prawie
natychmiast. Jakby doszukała się w propozycji Eve łaski.
— Ale…
— Zostanę w pokoju — rzekła stanowczo i zarazem łagodnie — Idźcie sami — uśmiechnęła się delikatnie, szkicując coś w zeszycie.
Brunetka cicho westchnęła, ubrała buty i pożegnała się z
współlokatorką. Otworzyła drzwi. Jej oczom ukazał się Blake, z uniesioną w
górze dłonią, zaciśniętą w pieść. Z pewnością chciał zapukać. Momentalnie
opuścił rękę i wsadził ją do kieszeni bluzy.
— Cześć — rzucił krótko.
— Cześć — odpowiedziała, zamykając za sobą drzwi.
Skierowali się do ogrodu przynależnego do internatu. Evelyn
nazywała go parkiem, ponieważ był znacznie większy od przeciętnego ogrodu. Otaczały
go wysokie drzewa, w szczególności klony, z mieniącymi się zielenią liśćmi. Na
gałęziach siedziały kowaliki, które eksponowały swoje płowożółte brzuszki. Cały
obszar pokryty był licznymi krzewami i skalniakami. Fiołki, magnolie, chabry i
piwonie pięknie komponowały się ze sobą, tworząc cudowną symfonię barw i
zapachów, których woń unosiła się w powietrzu.
— Pięknie tutaj — powiedziała. Za każdym razem, gdy tu
przychodzili mówiła to samo.
— Powtarzasz się — zaśmiał się krótko — Pamiętasz o
dzisiejszej sesji? — spytał, gdy usiedli na ławce.
Eve westchnęła cicho.
— Nie chcę iść. To mi nic nie daje — odparła, przeczesując
włosy palcami. Widziała niezadowolony wyraz twarzy Blake’a, lecz nic sobie z
tego nie zrobiła – Zrozum, nie potrzebuje ich. Nie chcę się na nikogo otwierać.
— Nawet na mnie? — spytał, unosząc brwi.
Przez chwilę nie odpowiadała.
— W pewnym sensie już się na ciebie otworzyłam — powiedziała, przeciągając głoski.
Blake uśmiechnął się nieznacznie.
— Dlaczego tu jesteś? Czemu nie mieszkasz z rodzicami? — zadała niespodziewanie Eve. Chciała się czegoś dowiedzieć o
swoim towarzyszu. Skoro on sam mówi
niewiele, to informacje musiała z niego wyciągnąć.
Blake westchnął głośno i oparł policzek na dłoni. W jego
oczach było coś niepokojącego, coś czego nie potrafiła zdefiniować.
Uśmiechnął się sztucznie,
— Zginęli, gdy byłem dzieckiem— wydusił w końcu z siebie.
— Zginęli, gdy byłem dzieckiem— wydusił w końcu z siebie.
Evelyn nie powiedziała nic. Domyśliła się, że słowa są tu
zbędne. Przysunęła się i dziecinnie przytuliła tors chłopaka, kładąc mu głowę
na ramieniu. Wyczuła, ze lekko się spiął. Nie trwało to długo, ponieważ po
chwili otoczył ją ramieniem. Pachniał cytrusami i pieprzem. Lubiła tę przyjemną
monotonie. Włosami łaskotała jego gładki policzek. Spojrzała na niego, a on bezgłośnie powiedział
„Dziękuję”. W jego oczach nie było bólu, jak u niej, na myśl o siostrze czy
Davidzie. Udało mu się pogodzić ze śmiercią najbliższych, czego mu piekielnie
zazdrościła.
— Puścisz mnie? — spytał łagodnym głosem.
— A chcesz? — Odsunęła się lekko, by na niego spojrzeć.
— Niekoniecznie… — odpowiedział, posyłając jej drobny
uśmiech, który swoją drogą wydawał się Eve bardzo uroczy i pociągający.
***
— Jak było? — spytała Alice, gdy tylko Evelyn przekroczyła
próg pokoju.
— Dość miło — odpowiedziała, zmieniając buty na wygodne
kapcie.
— To dobrze — Uśmiechnęła się szeroko.
— Nie poszłaś na zajęcia, prawda? — zmieniła temat, spoglądając
na zegar — Nie zdążyłabyś tak szybko wrócić. Skończyły się zaledwie trzy minuty
temu.
— Cóż za wspaniała dedukcja — zauważyła — Uznałam, że poszkicuję w pokoju. Lubię cisze, a na
zajęciach u pani Harris bardzo o nią trudno, przecież sama wiesz — wytłumaczyła swobodnie, szukając w
szufladzie biurka swoich ołówków.
Eve spojrzała na książkę, leżącą na łóżku blondynki.
— Co czytasz?
— List w butelce — powiedziała, biorąc lekturę do ręki i odkładając
na biurko — Dopiero zaczęłam.
Brunetka kiwnęła głową i opadła na materac swojego łóżka. Nie
było tak wygodne, jak jej stare, ale powoli się do niego przyzwyczajała.
***
Niedziela upłynęła Eve niesamowicie spokojnie. Spędziła ją czytając "Mroczne przypływy Tamizy", szkicując i poświęcając czas na rozmowę z Alice. Nie widziała dziś Blake’a, ponieważ w tym jednym dniu w ciągu
tygodnia odcinał się od wszystkich. Nie powiedział jej, dlaczego to robi, po
prostu tak było i już. Może był to dla niego dzień szczególnych refleksji. Może
właśnie tego dnia zbierał wszystkie swoje myśli, zastanawiał się nad swoim
życiem. To było najbardziej prawdopodobne, skoro robił to co tydzień.
Chcąc, nie chcąc Eve musiała uczestniczyć w wieczornej sesji
terapeutycznej. Po raz kolejny nic nie opowiedziała i dziwiła się innym,
dlaczego na forum mówią o swoich problemach. Nie rozumiała idei zwierzania się
obcym ludziom ze swoich życiowych porażek. Może i mieli jakąś wiedzę w
dziedzinie psychologii, ale nie mogli pomóc każdemu. Tak właśnie uważała.
O dwudziestej pierwszej była już w pokoju. Do ciszy nocnej
pozostało pół godziny, dlatego postanowiła szybko wziąć prysznic w jednej z
łazienek wspólnych. W całym budynku było ich sześć. Po dwie na każde piętro. Eve,
na szczęście, trafiła na wolną kabinę. Ciepłe strumienie wody niesamowicie ją
rozluźniły. Żwawo wtarła w siebie żel pod prysznic, a włosy umyła szamponem z
wyciągiem z żurawin. Przebrała się w podkoszulek podkreślający jej atuty oraz
dresowe spodenki, zakrywające połowę uda. Ubrana, wyszła z łazienki i podążała
długim korytarzem, aż nie natrafiła na drzwi swojego pokoju.
— Nie idziesz spać? — spytała, widząc Alice siedzącą przy
biurku.
— Muszę to skończyć — głową pokazała na szkic leżący przed
nią. Ukazywał widok zza okna. Jednak na rysunku wyglądał lepiej niż w
rzeczywistości. Kreska była cienka, precyzyjna, jedynie gdzieniegdzie roztarta,
dla uzyskania cienia.
— Świetnie ci idzie — Poklepała ją po plecach i położyła się
do łóżka.
Dźwięki szeleszczącej kartki i zgrzytania ołówka były kołysanką, przy
której zasnęła.
***
Biegła przez las, zostawiając za sobą kłęby kurzu. Serce
biło jej jak oszalałe. Przed czymś uciekała. Biegła ile sił w nogach, byle się
nie zatrzymywać. Strach zmatowił jej szmaragdowe oczy i ułożył usta w wąską
linię. Nie miała siły krzyczeć. I tak nikt by jej nie usłyszał. Za sobą
słyszała trzask łamanych gałęzi i szelest liści. Biegł za nią. Był blisko.
Zdecydowanie za blisko. Upadła na ziemię, zmieciona jakby podmuchem wiatru.
Odwróciła się ostatkami sił na plecy i ujrzała bladą, wręcz alabastrową cerę,
którą okalały perłowe włosy i czarne jak węgle oczy.
Obudziła się z niemym krzykiem. Oddychała ciężko, jej serce łomotało,
jakby zaraz miało połamać jej żebra i wyskoczyć z piersi. Krople potu spływały
po jej skroniach i karku.
— To tylko zły sen — powtarzała sobie w myślach, chodź wciąż
nie mogła się uspokoić. To wszystko było takie realistyczne. Czuła ten zimny
podmuch wiatru, który we śnie zwalił ją z nóg.
Alabastrowa cera, perłowe włosy, zamiast oczu dwa obsydiany…To
ten chłopak, pomyślała. Ten sam, który nie dawał jej spokoju, ten, którego
pomyliła z Blake’m.
Wstała z łóżka. Chciała udać się do łazienki i przemyć wodą
twarz. Drgającą ręką otworzyła drzwi i pobiegła korytarzem do jednej z
łazienek. W połowie drogi ktoś ją zatrzymał.
— Zostaw mnie! — krzyknęła, widząc parę ciemnych oczu,
błyszczących w świetle księżyca.
— Uspokój się! To tylko ja! — To był głos Blake’a. Zdziwienia
i niepokój malowały się na jego twarzy.
Eve zrobiła krok w tył, dysząc ciężko i przyjrzała się
dokładnie chłopakowi. On zaś zlustrował spojrzeniem jej nieco skąpy strój, za co zganił się w duchu.
— Co się stało? — spytał lekko wystraszony.
Nie odpowiedziała nic, a on ją przytulił. Czuł jej spięte i drżące ciało.
— Ty… — wyszeptała — Jesteś do niego taki podobny…
Blake przełknął nerwowo ślinę, nie dając po sobie poznać, że
coś jest nie tak.
— Do kogo jestem podobny? — również wyszeptał. Chciał mieć pewność.
— Do niego…chłopaka z białymi włosami. Jesteście jak lustrzane odbicie...
To nie może być prawda, pomyślał i mocniej przytulił
dziewczynę.
niedziela, 29 listopada 2015
Rozdział 10
George wszedł do środka, a zaraz za nim Eve, która nie miała ochoty na kolejne sprzeczki z rodzicami. Jeszcze nie ochłonęła po całym zajściu i nie chciała pokazywać, że cokolwiek się stało. Usiadła wygodnie na kanapie, podciągając nogi i kładąc na nie poduszkę, na której oparła łokcie, wciąż drżąc.
— Byłam w „Mifreast” — odrzekła krótko, licząc na to, że ojciec nie będzie zagłębiał się w szczegóły.
— I nie zamierzałaś nikogo o tym poinformować!? — oburzył się — Martwiliśmy się, a twój telefon wciąż milczy.
Wyjęła z kieszeni spodni telefon. Faktycznie, był wyciszony.
— Przecież żyję, nie wiem o co takie zamieszanie — odpowiedziała obojętnie. Ciężko jej było grać, lecz musiała to jakoś przeboleć.
— Od dłuższego czasu zachowujesz się wręcz nagannie — powiedział tak, że aż Evelyn zjeżyły się włoski na karku – Rozumiem twoją rozpacz, rozumiem to, że nie masz ochoty z nami rozmawiać o pewnych osobach…Jednak nie mogę darować ci ignorowanie mnie i twojej matki! Dopóki nie skończysz osiemnastu lat, nie możesz decydować sama o sobie, robimy to za ciebie my. Z przykrością informuję cię, że tym razem nie odpuszczę…
— Co masz na myśli? — spytała zaskoczona. Wyraz twarzy Georga był nieprzenikniony, trudno było wyczytać, jakie emocje nim teraz władają.
— Możesz już zacząć się pakować — odpowiedział oschle, a Eve nie mogła uwierzyć. Jak to się pakować, wyrzuca mnie z domu?
— Ale…
— Żadnego ale — warknął — Pakujesz się i jutro zawozimy cię do internatu.
Jego słowa były dla niej jak wiadro zimnej wody. Internat!? Jak to?, głowiła się.
— Nie możesz! Nie zrobiłam nic takiego, by odseparowywać mnie od mojego domu! — przez chwile pomyślała, by powiedzieć ojcu o tym, co stało się zaledwie pół godziny temu, lecz momentalnie wybiła sobie ten pomysł z głowy. Jeszcze mnie wyślą do kolejnego psychologa…
— Wysyłamy cię tam między innymi, by tobie pomóc. Nie możesz wciąż żyć przeszłością! — Ostatnie zdanie zabolało ją, jakby ktoś kopnął ją w brzuch – Ponadto nauczysz się tam paru cennych rzeczy — syknął złośliwie, po czym udał się do kuchni.
Eve wręcz czerwona na twarzy pobiegła do swojego pokoju. Opadła na łóżko, wtulając twarz w dłonie. Internat. Internat, powtarzała żałośnie w myślach, a potem się rozpłakała.
— Nie dość, że chcieli mnie zabić, to jeszcze opuszczam dom… — mówiła do siebie w myślach — Czemu to się przysłuży? Niby jak mogą mi tam pomóc? Tylko ja sama jestem w stanie sobie pomóc…co i tak idzie dość opornie…
Jej ciało było napięte, a dłonie zaciśnięte w pięści. Łkała cicho do poduszki, dając upust swoim emocjom. Zastanawiała się, co by było, gdyby Blake nie zjawił się w tamtej chwili…W głowie obmyśliła różne scenariusze, jeden gorszy od drugiego. Wzdrygnęła się. Szybko odpędziła od siebie te myśli. Nie chciała gdybać, bo to do niczego nie prowadziło. Najważniejsze, że wciąż chodziła po tej Ziemi żywa.
***
Zegarek na komodzie wskazywał godzinę ósmą dwanaście. Dziewczyna w tym czasie pakowała ostatnie rzeczy, które chciała ze sobą zabrać. Jedną połówkę łańcuszka Elizabeth zawiesiła na swojej szyi, drugą zaś ukryła w orzechowej szkatułce. Przeczesała palcami swoje długie, czarne włosy spoglądając ostatni raz na widok za oknem. Blado-brązowe konary drzew, przez które przebijały się blade promienie słońca. Kochała tę panoramę...
Usłyszała wołanie swojego ojca. Przewróciła oczami i zeszła leniwie do salonu wraz z walizką. Stwierdziła, że im bardziej będzie posłuszna, a przynajmniej będzie stwarzała takie pozory, tym szybciej wróci do domu i swojego ukochanego pokoju.
Teresa postanowiła nie jechać z mężem i córką. Jedynie przed ich wyjściem przytuliła Eve i powiedziała jej, że to wszystko dla jej dobra. Jej twarz była przepełniona troską, miłością ale i rozczarowaniem i smutkiem. Dziewczynie ciężko było rozstać się z matką. Choć była na nią zła, za to, co jej robią wraz z ojcem, w głębi serca uważała, że być może robią dobrze, chodź ona nie może teraz tego pojąć. Chciała widzieć w tym jakiś pozytyw, co było niezmiernie ciężkie. W jednej chwili wyprowadza się z domu, od tak, nie wiedząc, co ją czeka.
— Jedziemy, Eve! — zawołał ojciec, siedzący już w samochodzie. Dziewczyna niechętnie wyszła z domu. W chwili gdy samochód ruszył, przelotnie spojrzała na swój rodzinny dom. Będzie mi go brakować, westchnęła w duchu.
Okazało się, że internat, w którym miała zamieszkać, przynależy do jej szkoły, co minimalnie ją ucieszyło. Znajome twarze sprawią, że bardziej zaaklimatyzuje się z otoczeniem, co i tak nie będzie należeć do najłatwiejszych. W duszy aż jej się gotowało. Nie chciała tu być. Nie rozumiała w pełni, dlaczego akurat teraz tu jest. Dlaczego nie trafiła tu wcześniej. Czyżby przelała czarę goryczy, która wypełniała jej rodziców już od dawna? Nie mogła się nad tym długo rozwodzić, ponieważ musiała wysiąść z auta. George w pośpiechu wyjął jej walizkę, ona zabrała zaś swój plecak, w którym znajdowała się szkatułka, pamiętnik oraz album rodzinny – rzeczy, które miały dla niej największą wartość.
Po kilku minutach znajdowali się już w gabinecie dyrektora, który miał wskazać dziewczynie pokój. Podczas rozmowy dyrektora z jej ojcem dowiedziała się, że będzie mieć współlokatorkę. Cudownie, pomyślała sarkastycznie. Dalszej części dialogu nie słuchała, ponieważ uwagę skupiła na budynku, w którego wnętrzu się teraz znajdowali. Troje przemierzali właśnie korytarz, prowadzący do dużych, obszernych marmurowych schodów. Zupełnie jak w Hogwarcie, pomyślała. Tylko te z pewnością się nie przemieszczają…A szkoda.
Schody prowadziły na piętra należące kolejno do roczników; najmłodszych, pośrednich i najstarszych. Całkiem logiczne, przeszło jej przez myśl. Eve wylądowała na drugim piętrze. Od pana Cross'a dostała kluczyk do swojego nowego, cudownego pokoju. O ironio.
Otworzywszy drzwi, nie ujrzała ani żywego ducha. Co może było plusem, ponieważ nie była specjalnie w nastroju do integrowania się z kimkolwiek. Prawdzie powiedziawszy, nigdy nie była w tym szczególnie dobra, a co dopiero teraz.
Uważnie zaczęła przyglądać się wnętrzu. Białe ściany, dwa brzozowe biurka, tyle samo łóżek o metalowej konstrukcji i jedna szafa, wykonana z drewna, którego Eve nie potrafiła skatalogować. Sufit zdobiła niewielka lampa, przypominająca spodek okrywający żarówkę. Wystrój nadzwyczaj minimalistyczny i bezosobowy, pomyślała w pewnej chwili. Czuła się tu zupełnie nieswojo. Pokój ten w niczym nie przypominał jej ciepło-beżowych ścian, ani pięknie zdobionej brzozowej szafy, ani też nadzwyczaj wygodnego łóżka. W ogólnym odbiorze przypominał jej pokój szpitalny. Bardzo czysty i równie bezosobowy, tyle tylko, że łóżka były dość normalne. Jednak nie mogła wybrzydzać. Zawsze mogło być gorzej. Postawię tu kilka swoich rzeczy i od razu będzie lepiej, pomyślała optymistycznie, co ją nie lada zdziwiło.
George zdyszany położył walizkę na podłodze.
— Dlaczego ta walizka nie ma kółek? — powiedział dość cicho, jednak Eve usłyszała. Dziwiła się często, dlaczego ojciec tak bardzo wyszedł z formy. Jeszcze kilka lat temu ganiał zarówno za nią jak i za Elizabeth i Dylanem po całym domu. Był w rewelacyjnej formie, a teraz? Chyba zaczął dopadać go kryzys wieku średniego...
— Idziesz już ? — spytała się, nie odwracając wzroku od okna, gdy usłyszała kroki, coraz to bardziej oddalające się.
— Tak – odpowiedział krótko, po czym dodał — Przyjedziemy odwiedzić cię wkrótce.
Po chwili usłyszała, jak drzwi otwierają się i zamykają. Wyszedł. Nawet się nie pożegnał, szepnęła z naburmuszoną miną. Rozumiała wszystko. Jego złość na nią, naprawdę w jakiś sposób potrafiła to pojąć, ale być tak…oschłym? Ach no tak, nie wie, co ona teraz przeżywa. Nie wie, że wczoraj, gdyby nie pomoc Blake’a, nie wróciłaby do domu. Nie ma o tym pojęcia, bo mu o tym nie powiedziała i powiedzieć nie zamierza. Więc nie może robić mu wymówek.
Zresztą George nigdy nie był wylewny. Jej matka tak naprawdę była pewna jego uczuć dopiero wtedy, gdy się jej oświadczył. Był to człowiek nietuzinkowy, bardzo skomplikowany. Eve wiele cech odziedziczyła właśnie po nim. Umiejętność tuszowania uczuć, mydlenie ludziom oczu, towarzyszący przy pewnych sytuacjach oschły ton i spojrzenie, wywołujące wyrzuty sumienia w drugiej osobie i wiele innych.
Spojrzała na swój plan lekcji. Za godzinę zaczynała biologię. Jako, że przebierać się nie musiała, ponieważ zwiewna, biała koszulka, czarna ramoneska i przetarte jeansy były jak najbardziej w porządku, postanowiła połowicznie się rozpakować. Ciuchy ułożyła starannie w szafie na trzeciej półce, która okazała się na tyle głęboka, by pomieścić wszystkie ubrania Evelyn. Na biurku rozłożyła swoje przybory do rysowania oraz ułożyła w wieżyczkę książki, które postanowiła ze sobą zabrać. Teraz wygląda o wiele lepiej, powiedziała do siebie.
***
— To by było na tyle mili państwo. Pamiętajcie o piątkowym zadaniu domowym — przypomniał profesor, patrząc wciąż w uczniowski dziennik.
Wszyscy powoli opuszczali klasę matematyczną, w tym Eve, która myślami była daleko stąd. Pogrążona w zadumie, analizowała każde wydarzenie, które ją do tej pory spotkało, nie mogąc poskładać ich wszystkich w swoistą całość. Nic nie trzymało się niczego. Brakowało jej elementów układanki. To wszystko nie mogło być zwykłym zrządzeniem losu. Wisiorek, napad, pojawienie się Blake’a. Jako fanka literatury, a w szczególności kryminałów i pokrewnych gatunków, doskonale zdawała sobie sprawę, że nic nie dzieje się od tak sobie. Jedno zdarzenie ciągnie za sobą drugie i chodź czasem ciężko się w tym wszystkim połapać, rozwiązanie problemu przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie…Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić, pomyślała. Nie potrafiła odpowiednio połączyć wydarzeń, co doprowadzało ją do szału.
Przemierzała korytarz, gdy coś odrzuciło ją do tyłu, przewracając. Spojrzała w górę.
— Musisz bardziej uważać — poradził Blake, pomagając dziewczynie wstać.
— Chyba powinnam zacząć — odezwała się po chwili dość cicho — Wszystko w porządku — odpowiedziała pewnie — Dziękuje.
— Nie ma za co. Przecież tylko pomogłem ci wstać.
— Chodzi mi o wczoraj.— Popatrzyła na niego znacząco i zobaczyła w jego oczach błysk — Jestem ci wdzięczna – odparowała nieśmiało. Ciężko przychodziły jej zwroty tego typu; Dziękuję, Przepraszam. Tak już po prostu było. Jednak musiała się przełamać. W końcu chłopak uratował jej życie.
Blizna, która była na policzku Blake'a zaledwie wczoraj zniknęła, a Eve dopiero teraz to zauważyła.
— Jakim cudem twój policzek tak szybko się zagoił? — spytała podejrzliwie.
Nie odpowiedział od razu. Zauważyła, że dość długo przetrawiał to pytanie, zanim odpowiedział.
— Domowe maści mojej ciotki czynią cuda — odpowiedział z nutą niezrozumiałego spokoju.
Mimo wszystko nie była w stanie mu uwierzyć. Jak taka rana może się tak szybko zagoić? Co prawda, nie była rozległa…było to niezbyt głębokie nacięcie, ale mimo to powinien zostać niewielki strup, a potem ledwie widoczna blizna. Tymczasem jego policzek był równie gładki, co kilka dni temu. Nawet najmniejszej skazy.
Evelyn wariujesz…może ma takie predyspozycje genetyczne. Może metabolizm też ma zaskakująco szybki — próbowała sobie wmówić.
Przytaknęła tylko na znak, że rozumie i odwróciła się. Nie uszła nawet czterech kroków gdy ponownie usłyszała głos Blake’a.
— Twój dom przypadkiem nie jest w inną stronę?
— Jest…- odpowiedziała krótko — Ale ja jestem gdzie indziej.
— To znaczy?
Nie odpowiadała przed dłuższy czas, gdy szli tak koło siebie. Do cholery, Eve, powiedz mu! –—wrzeszczał głos wewnętrzny — przecież cię uratował, nie bądź niedostępna…
Ale to dzięki temu nie cierpię bardziej, odpowiedziała w myślach.
— Mieszkam od dziś w internacie – wydusiła w końcu, po długiej debacie ze swoim sumieniem.
Blake stanął w miejscu i otworzył szeroko oczy.
— Jak to? Po tym co…
— Nie wiedzą. Nikt się nie dowie…
Już chciał coś powiedzieć, jednak zrozumiał, że nie przemówi jej do rozsądku. Westchnął tylko i szli dalej.
Eve nie wiedziała, dlaczego to robi. Dlaczego wciąż jest nieopodal. To nie miało większego sensu…tak obecnie przynajmniej uważała. Zwaliła to jednak na wczorajszy incydent. Po prostu chciał mieć pewność, że nic się jej nie stanie. Zwykła, ludzka troskliwość, której od dawna jej brakowało.
Podążali korytarzem na drugim piętrze, mijając mniej lub bardziej znajome twarze. Ashley Spencer, Colin Adams, Savanah Jones, Jared Cole. Znała ich wszystkich, jeszcze za dawnych czasów...Jednak teraz wydawali się jej obcy. Patrzyli na nią jak na obcą. Rozumiała to, w końcu to ona pierwsza się od nich odcięła. Poniekąd tego żałowała, ponieważ byli jej niegdyś dość bliscy.
— Cześć, Jared!
Blake przywitał się z chłopakiem. Wyglądali, jakby znali się już od dawna...
Cole spoglądał na Eve ukradkowo, co nie uszło jej uwadze.
— Cześć Eve... - powiedział niespodziewanie. Sprawiał wrażenie zakłopotanego. Nie dziwiła mu się wcale.
— Wy...
— Tak — odpowiedziała wiedząc, co Blake miał na myśli — znamy się.
Od niezręcznej ciszy wybawiła ich dziewczyna Jareda, która "porwała im go", jak ona to ujęła.
Evelyn wypuściła powietrze z ust, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że wstrzymywała oddech.
Ruszyli dalej. Będąc pod swoim pokojem Eve zatrzymała się, uprzednio rozglądając się, czy nikogo poza nimi nie ma w pobliżu.
— Dlaczego to robisz? — spytała krzyżując ręce na piersiach.
— Co?
— Zawsze jesteś nie daleko. Co chwila na siebie wpadamy. Wczoraj to zajście... Wszystko to zwykły przypadek?
— Nie do końca — przyznał — Słyszałem o tobie już wcześniej. Znam twoją historię.
Momentalnie wybałuszyła oczy.Te słowa dudniły w jej uszach jeszcze przez chwilę. Jak to możliwe?!, krzyczała w myślach. Teoretycznie było to do przewidzenia. Ludzie od zawsze lubili gadać, w szczególności o problemach innych, a już najbardziej o jej problemach. No tak, przecież David był rozchwytywany w całej szkole.
— Nie sądzę, żeby był to temat na teraz. Zresztą czego oczekujesz? — zapytała oschle, tak bardzo dla niej charakterystycznie.
— Niczego — odparł — Chcę ci tylko pomóc.
Kompletnie zbiło ją to z tropu.
niedziela, 8 listopada 2015
Rozdział 9
Tej nocy Evelyn znów przyśnił się David. On i cały wypadek.
Wspomnienia jakby ożyły w jej śnie. Na nowo uczestniczyła w tragedii, do której
nie powinno dojść. Znów odczuwała ten sam ból, smutek i rozgoryczenie, które
towarzyszyło jej w tamtym czasie.
Obudziła się zlana potem. Przetarła wilgotne
czoło i podniosła się z łóżka. Wplotła palce w swoje długie włosy i pochyliła
się nieznacznie. Miała przyśpieszony oddech. Spojrzała w okno, przez które
miała widok na las i niebo, które ozdabiał księżyc, świecący lodową bielą. Jego
widok zawsze ją uspokajał, choć nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego – po prostu
tak było. Patrząc w gwiazdy mówiła sobie, że gdzieś tam, wśród nich jest
Elizabeth i David, którzy patrzą na nią z góry. Po jej policzku spłynęła łza.
Już nie potrafiła udawać, nawet przed samą sobą, że poskładała swoje
poćwiartowane przez smutek i żal serce. Mimo że upłynęło tyle czasu, nie
potrafiła zapomnieć. W jej oczach sentymentalność była najgorszą cechą, jaką
posiadała. Gdyby nie to, może nie
cierpiałabym aż tak bardzo…
Spod poduszki wyjęła pamiętnik.
Wahała się przez chwilę, czy go otworzyć. W końcu chwyciła za skórzaną
okładkę i otworzyła skarbiec jej najskrytszych myśli. Sięgnęła do szuflady po
swoje ukochane wieczne pióro marki Parker i zaczęła pisać.
Ostatnie dni były z pewnością najdziwniejszymi w moim życiu. Nie mam
pojęcia, skąd naszyjnik wziął się na mojej komodzie, nie wiem, dlaczego Blake
tak na niego zareagował…Może to on go podrzucił? Nie, nie to niedorzeczne. Skąd
mógłby go mieć? Spokoju nie dają mi
również moje sny o Davidzie i Elizabeth. Wciąż odtwarzam w mojej głowie
wspomnienia o ich wypadkach. Budzę się w środku nocy oblana potem, czując się
obserwowana. Zaczyna mnie to przerażać...
Wciągnęła ze świstem powietrze i zamknęła pamiętnik.
Otworzyła okno i usiadła na parapecie. Na jej skórze pojawiła się gęsia skórka,
od niskiej temperatury na zewnątrz. Wpatrywała się nocną panoramę z zachwytem.
Gęsta mgła spowijała las, przez co można było dostrzec jedynie czubki ich
koron. Niebo okryła granatowa kurtyna z nielicznymi gwiazdami. Księżyc unosił
się wysoko na niebie, dumnie się prezentując.
Przymknęła powieki,
czując jak wiatr owiewa jej twarz. Odciągnęła kolana i splotła na nich ręce.
Trwała tak kilka, może kilkanaście minut. Wtem poczuła na swojej skórze zimne krople deszczu. Zadrżała i otworzyła oczy. Zerwał się silny wiatr, który zmierzwił jej włosy, zasłaniając jej twarz. Westchnęła głośno, próbując ułożyć splątane włosy. Zamknęła pośpiesznie okno i ułożyła się w łóżku. Nie była w stanie zasnąć. Wciąż coś ją dręczyło. I nie było to z wiązane z Blake'm ani łańcuszkiem, ani niczym innym. Miała przeczucie, że w najbliższym czasie jej życie diametralnie się zmieni.
***
Wnętrze pokoju wypełniał mrok. Czuć było w nim zapach
pieprzu i cytrusów. Większą część pokoju zajmowały bukowe meble, zdobione złotymi ornamentami, w kształcie rozmaitych zawijasów. Światło księżyca odbijało się na wypolerowanej, kamiennej posadzce. Odrobinę cienia na spłaszczoną kopię luny, rzucał stary, wiktoriański fotel.
Stefan jeszcze pogrążony był w
głębokim śnie. Pukiel perłowych włosów okrywał jego policzek, nadając jego twarzy łagodnego wyglądu. Nagie ciało przykrywała cienka, jedwabna kołdra w barwie bezgwiezdnej nocy.
Rozległo się pukanie
do drzwi.
— Stefanie, otwórz! — krzyczała Melissa.
On jednak nie usłyszał. Nagle kobiecy głos rozhuczał się w
jego głowie „Stefanie, wstawaj do cholery!” Chłopak momentalnie ocknął się.
Otworzywszy drzwi ujrzał rudowłosą
— Nie musiałaś porozumiewać się ze mną telepatycznie — Położył rękę na czole — Wystarczyło wyważyć
drzwi i wylać na mnie wiadro wody... Doskonale wiesz, jak nie znoszę telepatii…
— Wiem, dlatego jej użyłam.
Stefan obdarzył Melisse piorunującym spojrzeniem, na co ta
wzdrygnęła się.
— Mogę zapytać, z czym do mnie przychodzisz? Mam nadzieję,
że to coś ważnego — powiedział zdecydowanym tonem.
— Morgan wzywa cię do siebie.
— Zapewne chcę spytać o dziecko Antaris…
Dziewczyna skinęła głową, dając mu do zrozumienia, że
właśnie o to chodzi. Stefan wywrócił oczami i udał się w kierunku Wielkiej
Sali. Przekraczając jej próg ujrzał pięć różnej wielkości lamp, świecących w
barwach złota, unoszących się sześć metrów nad ziemią. Gdyby połączyć je
sznurem, utworzyłyby kształt odwróconego V przez które przebiega jeszcze jedna,
pozioma kreska. Całe wnętrze przypominało zamek, ponieważ ściany i podłoga
wykute były z ciemno-szarego kamienia. Na drewnianej belce, na końcu
pomieszczenia widniał napis „Dark Fortress”.
— Nareszcie przybyłeś – zachrypiały głos rozniósł się echem
po pomieszczeniu – Chodzi o…
—…dziecko Antaris. Tak, wiem. O co innego mogłoby chodzić?
— Nie takim tonem chłopcze — odrzekł surowo — Widziałeś ją?
— Nie takim tonem chłopcze — odrzekł surowo — Widziałeś ją?
— Tak. Znalazłem ją całkiem przypadkowo, jednak wiesz, jak
było potem, Morganie. Atak wilkołaków i ta piekielna choroba. Jak dobrze, że
regenerujemy się tak szybko…Ale wracając do dziewczyny. Wiesz, jaki był plan.
Mieliśmy oboje ją tu sprowadzić, jednak mój ukochany braciszek uważa, że
wszystko robi lepiej. Na dodatek nie mogę opuścić Demetrum bez sygnetu.
Zrobienie nowego potrwa przynajmniej miesiąc…nie wiem, jak wytrzymam bezczynne
gnicie tutaj - Brwi miał zmarszczone, a usta wykrzywione w grymasie. Jego
niezadowolenie było odczuwalne na kilometr.
— Dlaczego w ogóle dopuściłeś do jego ucieczki!? Gdybyś
zareagował, być może dziewczyna już byłaby z nami — powiedział oskarżycielskim
tonem — Zresztą, czekałem siedemnaście lat, miesiąc mnie nie zbawi…ale wiedz,
że jeśli coś się nie powiedzie wam obu czeka sroga kara. W najlepszym razie
traficie na wieki do lochów.
Stefana przeraziła wizja jego kary za nieudaną misję. Wzdrygnął
się momentalnie i zacisnął pięści.
— Spokojnie. Plan się powiedzie.
Odwrócił się i opuścił Wielką Salę. Zmieszany przemierzał
zawiłe korytarze Twierdzy w poszukiwaniu biblioteki. Niebywałe, mieszkam tu od
lat, a ja wciąż nie pamiętam, gdzie co jest, prychnął w myślach. Po kilku minut
poszukiwań odnalazł upragnione miejsce. Przemierzał regały szukając starej
księgi, z którą zapoznawał się już od kilkunastu dni.
— Dlaczego nie mam tego cholernego sygnetu!? Z jego pomocą znalazłbym tę księgę w mgnieniu oka — powiedział sfrustrowany.
— Dlaczego nie mam tego cholernego sygnetu!? Z jego pomocą znalazłbym tę księgę w mgnieniu oka — powiedział sfrustrowany.
Przemierzył jeszcze dwie alejki, zanim natrafił na swoją
zgubę. Kamień spadł mu z serca. Spodziewał się, że znalezienie jej zajmie mu
więcej czasu.
Księgę zdecydowanie napiętnował czas, o czym świadczą lekko
starte litery na okładce oraz popękane rogi. Stronnice pożółkły, nadając jej nieestetycznego wyglądu. Mimo wszystko nie
została tak bardzo zniszczona – w końcu jest w tej bibliotece od wieków.
— „Zakazana miłość – Pierwszy anielski grzech” — powiedział
na głos — Który to już rozdział przerabiam? Będzie z siódmy…
Zasiadł wygodnie na miękkim, skórzanym fotelu niedaleko obrazu
przedstawiającego Anioły dumnie kroczących po ziemskich drogach, w otoczeniu
ludzi i cudownej flory, niespotykanej w Demetrum. Stefan często zastanawiał
się, dlaczego w Twierdzy trzymane są obrazy, czy też portrety Archaniołów i
Serafinów. Uważał za niedorzeczność, trzymania w swoim domu portretów wrogów.
Rozłożył
książkę na nogach, leniwie przewracając stronnice, aż trafił na rozdział, na
którym ostatnio skończył. Nosił on nazwę „Dziecko Antaris”
***
Lekcje dobiegły końca. Evelyn stała na schodach, gdy poczuła
czyjąś dłoń na ramieniu. Odwróciła się i zobaczyła Blake’a.
— Co tym razem? — Wywróciła oczami. Nie ukrywała, że jego
obecność jej przeszkadza, przynajmniej w tym momencie.
— Chciałbym z tobą porozmawiać — Ton jego głosu był spokojny
i przesączony powagą. Przez chwilę Eve zastanawiała się, czy się nie
przesłyszała, jednak spoglądając w jego oczy, zrozumiała, że z jej słuchem
wszystko w porządku.
— O czym chcesz rozmawiać? — Spytała zaskoczona, krzyżując ręce na piersiach.
— Chciałbym zakopać topór wojenny. Nie wiem, czym cię tak
drażnię, ale skoro tak na mnie reagujesz musisz mieć powód…
No nie wierze, żarty sobie ze mnie robi?, pomyślała.
— Nie wiesz? – prychnęła poirytowana — Gdyby nie ta twoja
śmieszna gra, może być cię polubiła…
— Czekaj…Jaka gra? O czym ty mówisz?
— Ciągłe pojawianie się i znikanie, w lesie, w bibliotece, w
szkole… — gestykulowała rękoma —… i jeszcze ten okropny dom, do którego kazałeś
mi pójść. O tym właśnie mówię.
Blake wybałuszył oczy ze zdziwienia. Kompletnie nie
wiedział, o co chodzi Evelyn. Brunetka widząc to, również nabrała wątpliwości,
co do autentyczności tych zdarzeń.
— To jakiś żart, prawda? Wkręcasz mnie? — zaśmiał się bez
krzty wesołości.
— Ale… - zawahała się przez chwilę, nie mogąc złapać oddechu
- Zresztą nieważne. Chyba tracę rozum… - Złapała się za głowę i spuściła wzrok
z chłopaka, wgapiając się teraz w czubki swoich czarnych trampek.
— Czyli mam rozumieć, że byłaś dla mnie taka złośliwa, ze
względu na te zdarzenia, w których „niby” uczestniczyłem?
— Ja jesteś złośliwa z natury — powiedziała, wciąż nie niego nie patrząc.
— O, tak. To wiele wyjaśnia — zrobił zamyśloną minę.
— Zaiste.
— Zaiste? Kto w tych czasach mówi zaiste? Bez spornie,
faktycznie owszem, ale zaiste? — zmarszczył brwi, robiąc krzywy uśmieszek.
Evelyn mimowolnie się zaśmiała.
— O, proszę. Potrafisz się śmiać — rzucił jej rozkoszny
uśmiech.
— Nie przyzwyczajaj się — mruknęła.
— To co? Zgoda?
Brunetka przytaknęła, po czym zeszła ze schodów.Po drodze mijała Alice, która posłała jej ciepłe spojrzenie.
Eve zastanawiała się, skąd w tej dziewczynie tyle empatii.
Wchodząc do domu nie
zastała nikogo prócz Zefira, leżącego na fotelu, zwiniętego w kłębek. Zdziwiło
ją to, ponieważ o szesnastej mama zwykle była w domu. Zresztą tak samo jak i
tata, o ile nie miał jeszcze czegoś do załatwienia. Stwierdziła, że pójdzie do
pobliskiego baru. Już dawno nigdzie nie była. Nie szykowała się zbytnio,
chciała po prostu wyglądać jak człowiek. Spięła swoje czarne włosy w niedbałego
koka i nałożyła niewielką warstwę tuszu na rzęsy. Miała je długie i gęste,
dlatego potrzebowały niewiele, by wyglądać efektownie. Przetartych jeansów i
luźnej tuniki, w której była w szkole nie zmieniała. Wzięła jedynie czarną
ramoneske, na wypadek, gdyby zrobiło się zimno.
— Poproszę czarną z mlekiem — powiedziała obojętnie do
sprzedawcy, sprawdzając jednocześnie godzinę. Osiemnasta, powiedziała w
myślach.
— Dwa dolary — odpowiedział uprzejmie. Ten głos wydawał się
Eve znajomy. Dopiero teraz zdała sobie sprawę kim jest chłopak. Momentalnie
miała ochotę zapaść się pod ziemię, że prędzej go nie poznała.
— O mój Boże, Avan! — pisnęła głośniej, niż by tego chciała.
— Ciebie też miło widzieć — odpowiedział rozpromieniony.
Zmienił się, pomyślała lustrując go wzrokiem. Czarne jak heban włosy sięgały mu
do ramion, tworząc mroczną aureolę, która zdecydowanie mu pasowała. Nie miał
już kolczyka w wardze, po którym została jedynie ledwo widoczna blizna. Rysy
jego twarzy się zaostrzyły. Jednak oczy wciąż pozostały takie same. Duże,
przesycone zielenią.
— Wydoroślałeś przez ten rok. Prawie cię nie poznałam — przyznała szczerze, patrząc na przyjaciela.
— Ty też się zmieniłaś — odpowiedział, przyglądając się jej.
Avan podał Eve jej zamówioną kawę, po czym porozmawiali
jeszcze przez chwilę. Między innymi o Davidzie. Avan pytał, jak się trzyma po
jego śmierci. Odpowiedziała mu, że jest całkiem w porządku, że zdążyła
zapomnieć. Kłamała, a on doskonale o tym wiedział, jednak nie chciał wdawać się
z nią w kłótnie. W szczególności, gdy wiedział, że potrafi być wybuchowa.
— Muszę wracać do pracy, inaczej szef będzie na mnie zły — powiedział niechętnie. Zdecydowanie wolał rozmawiać z Eve. Ta tylko
odpowiedziała ciche „w porządku” i odprowadziła przyjaciela wzrokiem do jego
stanowiska pracy.
Dochodziła godzina
dziewiętnasta. Na zewnątrz zaczęło się ściemniać. Evelyn wyszła z lokalu,
kierując się na najbliższy przystanek autobusowy. W połowie drogi, za plecami
usłyszała czyjeś krzyki. Zmroziło jej to krew w żyłach. Przełknęła głośno ślinę. Odwróciwszy się ujrzała dwójkę mężczyzn - wysokich, umięśnionych. Zaschło jej w gardle. Bez
zastanowienia przyśpieszyła kroku. Nie miała po co uciekać, ponieważ jeśli tym
gościom by się chciało, to złapali by ją nawet, gdyby biegła na złamanie karku.
Liczyła jedynie na łud szczęścia. Mimo wszystko szaleńczo się bała. Jednak uzewnętrznienie tego nic by nie dało, w pobliżu nie było żywego ducha. Nikt mnie nie usłyszy, pomyślała rozpaczliwie. Za sobą słyszała ich coraz głośniejsze kroki. Jej strach coraz bardziej narastał. Byli blisko. W końcu poczuła na ramieniu żelazny uścisk. Nie była w stanie uciec. W krtani momentalnie poczuła gulę, przez którą nie mogła wydusić słowa. Jednak determinacja była silniejsza od strachu i w końcu uwolniła głos. Zaczęła krzyczeć.
— Zostawcie mnie! — okładała jednego z nich pięściami,
wierzgając przy tym nogami na wszystkie strony. Strach wymuszał na niej taką reakcję. Nic innego jej nie pozostało. Jednak mężczyzna tylko bardziej
zacisnął ramiona na jej brzuchu, podczas gdy drugi próbował ją obmacywać. Czuła się z tym potwornie. Bała się najgorszego.
— Zostawcie dziewczynę! —,Nadszedł głos wybawienia. Zobaczyła Blake'a zmierzającego w jej stronę. Błagam, pomóż mi! - krzyczała bezgłoscie. W tym momencie mężczyzna, który ją trzymał, odwrócił się, tym samym przysłaniając jej widok na Blake'a. Ostatkami sił odpychała intruza, chcąc ujrzeć młodzieńca, który chciał ją uratować - niestety bezskutecznie.
W między czasie jeden z napastników rzucił się na chłopaka z nożem, jednak ten wykonał szybki unik, przez co przecięto mu jedynie policzek. W odpowiedzi na atak kopnął oprawcę w brzuch. Gdy ten klęknął, Blake wymamrotał coś pod nosem. Były to niezrozumiałe słowa. W jego dłoni zmaterializował się przedmiot podobny do kawałka metalowego pręta, lecz świecił chłodnym błękitem. Uderzył nim klęczącego mężczyznę, a ten upadł, nie wydając żadnego odgłosu. To samo uczynił z drugim napastnikiem, trzymającym Eve, jednak teraz uważał bardziej, by i jej nie zrobić krzywdy.
Evelyn wciąż próbowała się wyswobodzić z objęć mężczyzny, gdy zobaczyła błysk światła-bladego, błękitnego światła. Pomyślała, że wariuje, a zaraz po tym padła wraz z oprawcą na ziemię. Nie była w stanie mówić, tak bardzo zszokowana była. Otworzyła oczy, a nad sobą zobaczyła Blake'a. Ten podniósł ją ostrożnie, a ta momentalnie odskoczyła od leżących na ziemi intruzów i przytuliła się do chłopaka. Przedmiot, który chował w jednej z dłoni momentalnie rozpłynął się w powietrzu.
W między czasie jeden z napastników rzucił się na chłopaka z nożem, jednak ten wykonał szybki unik, przez co przecięto mu jedynie policzek. W odpowiedzi na atak kopnął oprawcę w brzuch. Gdy ten klęknął, Blake wymamrotał coś pod nosem. Były to niezrozumiałe słowa. W jego dłoni zmaterializował się przedmiot podobny do kawałka metalowego pręta, lecz świecił chłodnym błękitem. Uderzył nim klęczącego mężczyznę, a ten upadł, nie wydając żadnego odgłosu. To samo uczynił z drugim napastnikiem, trzymającym Eve, jednak teraz uważał bardziej, by i jej nie zrobić krzywdy.
Evelyn wciąż próbowała się wyswobodzić z objęć mężczyzny, gdy zobaczyła błysk światła-bladego, błękitnego światła. Pomyślała, że wariuje, a zaraz po tym padła wraz z oprawcą na ziemię. Nie była w stanie mówić, tak bardzo zszokowana była. Otworzyła oczy, a nad sobą zobaczyła Blake'a. Ten podniósł ją ostrożnie, a ta momentalnie odskoczyła od leżących na ziemi intruzów i przytuliła się do chłopaka. Przedmiot, który chował w jednej z dłoni momentalnie rozpłynął się w powietrzu.
— Nic ci nie jest? — odgarnął kosmyk z jej twarzy. Miał
ciężki oddech i niewielkie rozcięcie na policzku. Evelyn pierwszy raz w życiu cieszyła się z jego obecności. Biło od niego ciepło, które stopniowo rozmrażało jej lodowatą krew.
— Chyba nie… — ledwo wydukała, odsuwając się od chłopaka. Spojrzała na ziemię. Leżeli na niej mężczyźni, którzy ją zaatakowali. Jeden z nich miał w
ręce nóż. Oboje nie ruszali się — Czy oni…
— Żyją – zapewnił — Są tylko nieprzytomni — Tonem, jakim to
powiedział, dał Eve do zrozumienia, że wolałby, gdyby ci faceci rzeczywiście
nie żyli.
— Aha — mruknęła spoglądając na towarzysza.
— Chodź. Zaprowadzę Cię do domu — wyciągnął do niej rękę.
Przez chwilę się wahała, czy z nim pójść. Jednak uratował mi życie, pomyślała,
podając mu dłoń.
Przez większość
drogi nie odzywali się do siebie. Może była to wina emocji, które jeszcze nie
zdążyły opaść. Evelyn wciąż drżały wargi – może z zimna, może ze strachu, jaki
ją ogarnął , kiedy tamci dwaj na nią napadli. Spojrzała na Blake’a. Twarz miał
skupioną, wpatrzoną przed siebie. Ciepłe, złote światła ulicznych lamp odbijały
się w jego oczach. Na jego prawym policzku krew sącząca się z rany, powoli
zasychała. Była mu wdzięczna, za uratowanie jej życia. Gdyby go tam nie było, kto wie co by się stało...Pierwszy raz przeżyła coś takiego i miała nadzieje, że był on ostatnim.
— Którędy teraz? — spytał Blake. Stali na rozstaju dróg,
przed sobą mieli trzy ścieżki. Eve wskazała dróżkę naprzeciwko nich — przebiegającą przez las. Mocniej
ścisnęła dłoń chłopaka, po czym oboje zatopili się w mroku nocy. Eve próbowała przeanalizować to, co się wydarzyło. Pamiętała wszystko jak przez mgłę. Zastanawiała się, czy ten niebieski błysk światła był wymysłem jej wyobraźni. No bo jak inaczej to wytłumaczyć? Sama nie wiedziała. Miała mętlik w głowie, ale wiedziała jedno -miała ogromny dług wdzięczności wobec Blake'a.
Po kilku minutach ujrzeli światło bijące z wnętrza domu Evelyn.
Po kilku minutach ujrzeli światło bijące z wnętrza domu Evelyn.
— Dziękuje – powiedziała cicho, gdy stanęli na schodach werandy — Gdyby nie ty…
— Najważniejsze, że nic ci nie jest — uśmiechnął się blado.
Eve dotknęła jego przeciętego policzka.+
— Boli? — szepnęła.
— W ogóle — odpowiedział równie cicho.
Drzwi domu otworzyły
się, wydając rdzawy pisk. Eve wystraszona odskoczyła od Blake’a i spojrzała na
ojca, który stał na werandzie.
— Gdzie byłaś? – W jego oczach można było dostrzec iskry
gniewu – I kim jest ten młodzieniec? —Zlustrował spojrzeniem Blake’a.
— Odpowiem ci z domu – odparowała, po czym zwróciła się do
ciemnookiego — Powinieneś już iść — powiedziała tak cicho, że tylko on był w
stanie ją usłyszeć.
Chłopak uśmiechnął się półgębkiem, powiedział na odchodne
„Dobranoc” i zniknął za szarymi pniami drzew.
Subskrybuj:
Posty (Atom)